Выбрать главу

Śmierć odwrócił się do niego.

MOGĘ, oświadczył. JESTEŚ UPIOREM. DUCHY ZAMIESZKUJĄ ŚWIAT POMIĘDZY KRAINĄ ŻYWYCH I KRAINĄ UMARŁYCH. NIE JA ZA NIE ODPOWIADAM. Poklepał króla po ramieniu. NIE MARTW SIĘ. TO NIE POTRWA WIECZNIE.

— To dobrze.

ALE MOŻE SIĘ WYDAWAĆ WIECZNOŚCIĄ.

— A jak długo potrwa naprawdę?

DOPÓKI NIE WYPEŁNISZ SWEGO PRZEZNACZENIA, JAK SĄDZĘ.

— A skąd się dowiem, jakie to przeznaczenie? — wypytywał zrozpaczony król.

PRZYKRO MI, ALE W TYM NIE MOGĘ CI POMÓC.

— Jak mogę to odkryć?

JAK ROZUMIEM, TAKIE SPRAWY ZWYKLE SAME STAJĄ SIĘ OCZYWISTE, odparł Śmierć i wskoczył na siodło.

— A do tego czasu muszę nawiedzać to miejsce… — Verence rozejrzał się po murze obronnym. — I pewnie całkiem sam. Czy ktoś może mnie zobaczyć?

TAK… CI O PSYCHICZNYCH SKŁONNOŚCIACH. BLISCY KREWNI. I KOTY, OCZYWIŚCIE.

— Nie znoszę kotów.

Śmierć zesztywniał lekko, o ile to możliwe. Błękitne płomyki w jego oczach na moment zamigotały czerwienią.

ROZUMIEM, rzekł. Ton sugerował, że zgon jest zbyt dobry dla wrogów kotów. PRZYPUSZCZAM, ŻE LUBISZ WIELKIE, GROŹNE PSY.

— Szczerze mówiąc, tak. — Król spoglądał posępnie na wschodzące słońce. Psy… Będzie mu ich brakowało. A właśnie zapowiadał się świetny dzień na polowanie.

Ciekawe, czy duchy polują. Prawie na pewno nie, uznał. I pewnie też nie jedzą ani nie piją, a to już naprawdę przykre. Lubił tłumne, gwarne przyjęcia i wyżłopał[1] w życiu wiele kwart dobrego piwa. Zresztą złego również. Nigdy ich nie rozróżniał; dopiero następnego ranka.

Ponuro kopnął kamień i zauważył zniechęcony, że stopa przeszła na wylot. Żadnych polowań, pijaństwa, uczt, toastów, sokołów… Zaczynał sobie uświadamiać, że bez ciała trudno o cielesne rozkosze. I nagle życie wydało mu się warte przeżywania. A fakt, że go nie przeżywa, wcale nie poprawił mu humoru.

NIEKTÓRZY LUBIĄ BYĆ DUCHAMI, zauważył Śmierć.

— Hm — mruknął smętnie Verence.

SŁYSZAŁEM, ŻE TO NIE TAKIE STRASZNE. MOGĄ OBSERWOWAĆ, JAK SOBIE RADZĄ ICH POTOMKOWIE… PRZEPRASZAM, O CO CHODZI?

Ale Verence zniknął już w murze.

NIE ZWRACAJ NA MNIE UWAGI, rzucił urażony Śmierć. Rozejrzał się wokół wzrokiem spoglądającym poprzez czas, przestrzeń i dusze ludzkich istot. Zauważył lawinę w dalekim Klatchu, huragan w Howandalandzie i zarazę w Hergen.

PRACA, PRACA, wymruczał i spiął konia, który skoczył w niebo.

Verence pędził przez ściany własnego zamku. Jego stopy ledwie dotykały podłogi; co więcej, nierówności owej podłogi powodowały, że chwilami stopy w ogóle nie dotykały podłoża.

Będąc królem, Verence przyzwyczaił się traktować służących, jakby nie istnieli. Przenikanie przez nich w roli ducha było prawie tym samym. Jedyna różnica, to że nie ustępowali mu z drogi.

Dotarł do komnaty dziecinnej, spostrzegł wyłamane drzwi, rozrzuconą pościel…

Usłyszał tętent kopyt. Skoczył do okna, zobaczył własnego konia galopującego przez bramę między dyszlami karocy. Po kilku sekundach wyjechali za nim trzej jeźdźcy. Echo stukotu kopyt unosiło się przez moment na dziedzińcu i zamarło.

Król walnął pięścią w parapet; dłoń zanurzyła się na kilka cali w kamień.

Potem skoczył przez okno, nie dbając o wysokość, i na wpół przefrunął, na wpół przebiegł do stajni.

Zaledwie dwadzieścia sekund zajęło mu odkrycie, że do wielu rzeczy, których duchy nie mogą robić, należy dodać dosiadanie wierzchowca. Udało mu się wsiąść na siodło, a przynajmniej zawisnąć okrakiem w powietrzu o cal nad nim, ale kiedy koń wreszcie się spłoszył, przerażony dziwnym zjawiskiem poza uszami, Verence został na miejscu, dosiadając pięciu stóp świeżego powietrza.

Spróbował pobiec i dotarł aż do bramy, ale tu powietrze wokół niego zgęstniało jak smoła.

— Nie wyjdziesz — zabrzmiał smutny, starczy głos tuż za nim. — Musisz zostać tu, gdzie zostałeś zabity. To właśnie oznacza nawiedzanie. Możesz mi wierzyć. Wiem dobrze.

* * *

Babcia Weatherwax znieruchomiała z uniesioną do ust drugą słodką bułeczką.

— Coś się zbliża — oznajmiła.

— Zgadujesz po świerzbieniu palca? — zapytała podniecona Magrat. Wszystkiego o magii nauczyła się z książek.

— Świerzbieniu uszu — odparła Babcia. Uniosła brew i zerknęła na Nianię Ogg. Stara Mateczka Whemper była na swój sposób czarownicą wspaniałą, ale nazbyt marzycielską. Za dużo kwiatów, romantycznych uniesień i tak dalej.

Co jakiś czas błyskawica rozświetlała ciągnące się do skraju puszczy wrzosowiska. Deszcz, padający na ciepłą latem ziemię, wypełniał powietrze smugami mgły.

— Kopyta? — zdziwiła się Niania Ogg. — Nikt chyba by tędy nie przejeżdżał tak późną nocą.

Magrat rozejrzała się lękliwie. Tu i tam wśród wrzosowisk wyrastały wielkie głazy. Ich początki ginęły w pomroce dziejów, ale podobno prowadziły ruchliwe i tajemne życie. Zadrżała.

— Czego tu można się bać? — wyszeptała niepewnie.

— Nas — odparła z dumą Babcia Weatherwax. Tętent kopyt zbliżył się i zwolnił. A potem kareta zadudniła między krzewami kolcolistu; konie zwisały niemal w uprzęży. Woźnica zeskoczył, podbiegł do drzwi, wyjął z powozu duże zawiniątko i ruszył w stronę trzech czarownic.

Był już w połowie drogi, kiedy zatrzymał się i wbił w Babcię Weatherwax wzrok pełen grozy.

— Wszystko w porządku — szepnęła. Cichy głos przebił się przez pomruk burzy, czysty jak dzwon.

Postąpiła kilka kroków w kierunku mężczyzny. Usłużna błyskawica pozwoliła spojrzeć prosto w jego oczy. Były skupione w ten szczególny sposób, który tym, co Wiedzą, mówił wyraźnie, że ich właściciel nie patrzy już na ten świat.

Ostatnim wysiłkiem wcisnął zawiniątko w ręce Babci i runął na twarz; pióra bełtu z kuszy sterczały mu z pleców.

Trzy postacie wstąpiły w krąg światła ognia. Babcia spojrzała w inne oczy — oczy lodowate jak zbocza Piekła.

Ich posiadacz odrzucił na bok kuszę. Kiedy wyciągał miecz, pod jego przemoczonym płaszczem błysnęła kolczuga.

Nie zakręcił młynka ostrzem. Oczy, wciąż wpatrujące się w twarz Babci, nie należały do człowieka, który lubi kręcić młynki. Należały do kogoś, kto doskonale wie, do czego służą miecze.

Wyciągnął rękę.

— Oddasz mi to — rzekł.

Babcia odchyliła koc z zawiniątka i spojrzała na małą twarzyczkę spowitą w sen.

Podniosła głowę.

— Nie — oświadczyła dla zasady.

Żołnierz zmierzył wzrokiem ją, a potem Magrat i Nianię Ogg, stojące nieruchomo jak głazy na wrzosowiskach.

— Jesteście czarownicami? — zapytał.

Babcia przytaknęła. Błyskawica przeszyła niebo i pięćdziesiąt sążni od Babci krzak rozbłysnął płomieniem. Dwaj żołnierze za dowódcą zamruczeli coś, ale on uśmiechnął się tylko i uniósł okrytą kolczugą dłoń.

— Czy skóra czarownic odbija stal?

— Nic o tym nie wiem — odparła chłodno Babcia Weatherwax. — Chcesz sprawdzić?

Jeden z żołnierzy podszedł i ostrożnie stuknął dowódcę w ramię.

— Z całym szacunkiem sir, to nie jest dobry pomysł…

— Zamilcz.

— Ale to sprowadza straszne nieszczęście…

— Czy muszę cię prosić po raz drugi?

— Sir…

Babcia przez chwilę patrzyła mu w oczy, odbijające beznadziejne przerażenie.

Dowódca uśmiechnął się do niej.

вернуться

1

Żłopanie przypomina picie, tylko więcej się rozlewa.