Dolne części desek wysunęły badawczo białe korzenie, sunące po mokrych kamieniach do najbliższej szczeliny, by się w nią zagłębić. Dziury po sękach nabrzmiały, strzeliły gałęziami, trafiły w kamienną futrynę i rozepchnęły ją na boki. A przez cały czas rozbrzmiewał niski huk, odgłos komórek drzewa, próbujących opanować pędzącą przez nie falę pierwotnego życia.
— Gdybym ja to robiła — rzekła Babcia Weatherwax, kiedy zapadł się fragment stropu korytarza — załatwiłabym to inaczej. Nie krytykuję cię — zastrzegła. — Całkiem rozsądne działanie. Myślę tylko, że może trochę przesadziłaś.
— Przepraszam — wtrącił Błazen.
— Nie radzę sobie z kamieniami — wyjaśniła Magrat.
— No cóż, kamienie wymagają wyrobionego smaku…
— Przepraszam — powtórzył Błazen.
Obie czarownice spojrzały na niego. Cofnął się.
— Czy nie powinniście kogoś ratować? — zapytał.
— Rzeczywiście — przyznała Babcia. — To prawda. Chodźmy, Magrat. Zobaczymy, w co ona się wplątała.
— Słyszałem krzyki — dodał Błazen, który wciąż miał wrażenie, że nie traktują sprawy z należytą powagą.
— Nic dziwnego — odparła Babcia. Odsunęła go na bok i przestąpiła nad korzeniem. — Gdyby mnie ktoś zamknął w lochu, na pewno byłyby krzyki.
W celi unosiły się chmury kurzu. W nikłym świetle jedynej żagwi Magrat niewyraźnie dostrzegła dwie postacie, kryjące się w najdalszym kątku. Większość mebli leżała poprzewracana na podłodze; nie wyglądały na ostatnie osiągnięcia w dziedzinie wygody. Niania Ogg siedziała spokojnie w czymś, co wyglądało na dyby.
— Nie spieszyłyście się — zauważyła. — Wyciągnijcie mnie z tego, dobrze? Kurcz mnie łapie.
Był również sztylet.
Wirował wolno pośrodku celi, połyskując, gdy ostrze odbijało światło.
— Mój własny sztylet! — wołał duch króla głosem, który tylko czarownice mogły usłyszeć. — Tyle czasu, a ja nic nie wiedziałem! Załatwili mnie moim własnym nożem!
Kołysząc sztyletem, postąpił o krok w stronę królewskiej pary. Cichy bełkot wyrwał się z warg księcia, zadowolony, że udało mu się wymknąć.
— Dobrze sobie radzi, prawda? — rzuciła Niania, kiedy Magrat pomagała jej się uwolnić.
— Czy to dawny król? Oni go widzą?
— Chyba nie.
Król Verence zachwiał się pod ciężarem. Był już za stary na zabawę w poltergeista. To dobre dla młodych.
— Niech tylko porządnie go złapię — mruczał. — A żeby to…
Sztylet wyśliznął się z niematerialnego uchwytu, brzęknął o podłogę. Babcia Weatherwax podeszła szybko i postawiła na nim stopę.
— Martwi nie powinni zabijać żywych — oświadczyła. — Byłby to niebezpieczny jak mu tam… precedens. Przede wszystkim bylibyśmy w mniejszości.
Księżna pierwsza otrząsnęła się ze zgrozy. Widziała noże sunące w powietrzu i eksplodujące drzwi, a teraz te kobiety urągały jej w jej własnym lochu. Nie była pewna, jak powinna reagować na zjawiska nadprzyrodzone, ale miała dokładne wyobrażenie, co należy uczynić z trzecim punktem.
Usta księżnej otworzyły się niby brama czerwonego piekła.
— Straż! — wrzasnęła. Zauważyła Błazna, stojącego niepewnie przy drzwiach. — Błaźnie! Wołaj straże!
— Są zajęci. A my już wychodzimy — powiedziała Babcia. — Które z was jest księciem?
Skulony w kucki Felmet wpatrywał się w nią przekrwionymi oczami. Wąski strumyk śliny ściekał mu z kącika ust. Książę zachichotał.
Babcia przyjrzała mu się dokładniej. Z głębi załzawionych oczu coś odpowiedziało jej wyzywającym spojrzeniem.
— Nie zamierzam dawać ci pretekstu — oznajmiła cichym głosem. — Ale byłoby dla ciebie lepiej, gdybyś opuścił kraj. Abdykował albo co.
— Na czyją korzyść? — spytała lodowatym tonem księżna. — Czarownicy?
— Nie — rzekł książę.
— Co powiedziałeś?
Książę wyprostował się, strzepnął z ubrania trochę kurzu i spojrzał na Babcię. Jądro chłodu w głębi jego oczu rozrosło się wyraźnie.
— Odmówiłem. Myślisz, że przestraszą mnie tanie kuglarskie sztuczki? Jestem królem prawem zdobywcy i nie możesz tego zmienić. To chyba jasne, czarownico.
Zbliżył się.
Babcia obserwowała go uważnie. Nigdy jeszcze nie spotkała się z niczym podobnym. Ten człowiek był wyraźnie obłąkany, ale w sercu jego szaleństwa tkwiła przeraźliwa, zimna logika, jądro czystego międzygwiezdnego lodu pośrodku paleniska. Uważała go za słabeusza pod cienką skorupą siły, ale prawda była inna. Gdzieś w głębi jego umysłu, poza horyzontem zdarzeń racjonalności, samo ciśnienie obłędu wykuło jego szaleństwo w coś twardszego niż diament.
— Jeśli pokonasz mnie magią, wtedy magia będzie rządzić — oznajmił książę. — A tego nie możesz zrobić. Każdy król koronowany z twoją pomocą znajdzie się w twojej władzy. Zawiedźmiony, można powiedzieć. Kto magią wojuje, od magii ginie. I magia cię zniszczy. Wiesz o tym. Cha, cha.
Babcia zacisnęła pięści, aż pobielały jej palce. Książę podszedł bliżej.
— Możesz mnie zabić — rzekł. — Może nawet potrafisz znaleźć kogoś na moje miejsce. Ale naprawdę musi być błaznem, gdyż będzie wiedział, że wciąż spogląda na niego twoje złe oko. I jeśli cię nie zadowoli, jego życie straci wartość. Możesz zaprzeczać, ale on będzie pamiętał, że włada za twoim przyzwoleniem. A wtedy nie będzie żadnym królem. Prawda?
Babcia odwróciła wzrok. Pozostałe czarownice cofnęły się, gotowe do uniku.
— Pytałem, czy to prawda?
— Tak — przyznała Babcia. — To prawda…
— Tak.
— …ale jest ktoś, kto może cię pokonać.
— Dziecko? Niech wróci, kiedy dorośnie. Młodzieniec z mieczem, w pogoni za swoim przeznaczeniem. — Książę parsknął. — Bardzo romantyczne. Ale mam wiele lat na przygotowania. Niech spróbuje.
Tuż obok pięść króla Verence’a przecięła powietrze i nie zdołała trafić.
Książę pochylił się, aż jego nos znalazł się o cal od nosa Babci.
— Wracajcie do swoich kociołków, wiedźmy — szepnął.
Babcia Weatherwax kroczyła korytarzami zamku Lancre jak wielki rozzłoszczony nietoperz; śmiech księcia odbijał się echem w jej głowie.
— Mogłaś zesłać mu bąble albo co — stwierdziła Niania Ogg. — Hemoroidy są niezłe. I dozwolone. Dalej by rządził, tyle że na stojąco. To zawsze dobry żart.
Babcia Weatherwax milczała. Gdyby wściekłość była ciepłem, jej kapelusz stanąłby w płomieniach.
— Co prawda byłby od tego jeszcze gorszy. — Niania biegła, żeby dotrzymać jej kroku. — To samo z bólem zębów. Zerknęła z ukosa na nieruchomą twarz Babci.
— Nie musisz się martwić — powiedziała. — Nic mi właściwie nie zrobili. Ale dziękuję.
— Nie martwię się o ciebie, Gytho Ogg — warknęła Babcia. — Przyszłam tylko dlatego, że Magrat się bała. Zawsze powtarzam, że jeśli czarownica sama nie potrafi o siebie zadbać, nie powinna nazywać siebie czarownicą.
— Sądziłam, że Magrat dobrze sobie poradziła z drzewem.
— Wyrabia się.
Babcia rozejrzała się czujnie po korytarzu i pochyliła do ucha Niani.
— Nie chciałam sprawiać mu satysfakcji — szepnęła — ale pobił nas.
— No nie wiem — odparła Niania. — Nasz Jason i kilku mocnych chłopców mogłoby…
— Widziałaś jego strażników? Nie tacy jak dawniej. To twardzi ludzie.
— Mogłybyśmy trochę chłopcom pomóc…