Okazało się, że zdaniem Magrat pożywny posiłek składa się z dwóch kanapek z jajkiem i rzeżuchą i z odkrojoną skórką, oraz — co Babcia zauważyła, zanim wiatr je porwał — dwóch listków pietruszki, ułożonych starannie na każdej z nich. Babcia przyglądała się kanapkom przez chwilę. Po czym je zjadła.
Rozwarła się przed nią rozpadlina, wciąż wypełniona zimowym śniegiem. Jak maleńka iskierka na tle ogromu Ramtopów, Babcia wdarła się w labirynt gór.
Daleko za nią Magrat usiadła i odruchowo wyjęła z włosów gałązkę. Kilka łokci za nią w deszczu liści opadła na ziemię miotła.
Jęk i ciche, nierówne dzwonienie skłoniło ją, by rozejrzeć się w mroku. Niewyraźna postać na kolanach wyraźnie czegoś szukała.
— Wylądowałam na tobie? — spytała Magrat.
— Ktoś wylądował — odparł Błazen. Przeczołgali się bliżej siebie.
— To ty?
— To ty!
— Co tu robisz?
— Radujmy się… Szedłem sobie po ziemi — wyjaśnił Błazen. — Wiesz, wielu ludzi to robi. To znaczy, jestem pewien, że już wcześniej to się zdarzało. Nic oryginalnego. Pewnie to z braku wyobraźni, ale cóż, zawsze mi wystarczało.
— Zraniłam cię?
— Mam wrażenie, że jeden czy dwa dzwonki nigdy już nie będą takie same.
Błazen pogrzebał w stosie liści i w końcu odszukał swoją znienawidzoną czapkę. Czapka zastukała.
— Całkiem zmiażdżona, tuszę — stwierdzi!, ale wsadził ją na głowę. Najwyraźniej poczuł się lepiej. — Deszcz tak, grad tak, nawet kamień — kontynuował. — Ryby czy żaby, w porządku. Kobiety nigdy, aż do dzisiaj. Czy coś takiego może się powtórzyć?
— Masz strasznie twardą głowę — stwierdziła Magrat, podnosząc się z ziemi.
— Skromność nie pozwala mi na komentarz — odparł Błazen, opamiętał się i dodał szybko: — Łaskawco.
Spoglądali na siebie, a ich myśli pędziły jak szalone.
Magrat myślała: Niania kazała dobrze się mu przypatrzeć. Patrzę. I wygląda tak samo: mały, chudy człowieczek w zabawnym kostiumie trefnisia; właściwie garbus.
I naraz — jak często się zdarza, gdy kilka przypadkowych wypukłości na chmurze może w oku patrzącego zmienić się nagle w galeon czy wieloryba — Magrat uświadomiła sobie, że Błazen wcale nie jest mały. Jest co najmniej średniego wzrostu, ale udaje niskiego garbiąc ramiona, krzywiąc nogi i chodząc przykucnięty, przez co wygląda, jakby bez przerwy chciał podskakiwać.
Ciekawe, co jeszcze zauważyła Gytha Ogg, pomyślała zaintrygowana.
Błazen roztarł ramię i uśmiechnął się krzywo.
— Pewnie nie masz pojęcia, gdzie jesteśmy — mruknął.
— Czarownice nigdy się nie gubią — odparła z godnością. — Choć mogą chwilowo zostać wprowadzone z błąd. Lancre jest chyba tam. A teraz przepraszam, muszę poszukać wzgórza.
— Żeby zobaczyć, gdzie jesteśmy?
— Żeby zobaczyć kiedy. Dziś w nocy dzieje się wiele czarów.
— Naprawdę? W takim razie będę ci towarzyszył — postanowił rycersko Błazen, spojrzawszy na pełen drzew mrok, dzielący go od posadzki w korytarzu. — Nie chciałbym, żeby coś ci się stało.
Pochylona nad miotłą Babcia pędziła nad graniami i przepaściami. Wychylała się na boki w nadziei, że poprawi to trochę sterowanie, które pogarszało się nie wiedzieć czemu. Poderwany podmuchem lecącej miotły śnieżny pył wznosił się i skręcał w dziwne kształty. Wzniesione fale zlodowaciałego śniegu, przez całą zimę zawieszone nad lodowcowymi dolinami, zadrżały i rozpoczęły powolny, bezgłośny upadek. Czasami przelot akcentował huk lawiny.
Babcia spojrzała w dół, na pejzaż mroźnej śmierci i groźnego piękna. Wiedziała, że kraina także na nią patrzy, tak jak drzemiący człowiek może patrzeć na komara. Zastanowiła się, czy ziemia wie, co ona robi. I czy możliwy upadek uczyni bardziej miękkim. Natychmiast skarciła się za tę słabość. Nie, kraina nie była taka. Nie targowała się. Kraina dawała i brała bez litości. Pies zawsze najmocniej gryzie dłoń weterynarza.
Aż wreszcie przebiła się, przemknęła nad ostatnim szczytem tak nisko, że butem nabrała śniegu. A potem runęła ku nizinom.
Mgła, nigdy zbyt daleka od gór, powróciła, ale tym razem postarała się i stworzyła przed Babcią gęste, srebrzyste morze. Babcia jęknęła.
Gdzieś wśród tego morza dryfowała Niania Ogg, od czasu do czasu pociągając z butelki dla ochrony przed zimnem.
Szczęśliwie stało się tak, że Babcia — z kapeluszem i stalowosiwymi włosami ociekającymi wilgocią, z butami sypiącymi bryłkami lodu — usłyszała daleki, stłumiony głos, entuzjastycznie tłumaczący niewidocznemu niebu, że jeż ma o wiele mniej powodów do zmartwienia niż jakikolwiek inny ssak. Niczym sokół, który dostrzegł w trawie coś małego i puszystego, niczym wędrowny międzygwiezdny wirus grypy, który właśnie zauważył przepływającą w pobliżu błękitną planetę, Babcia przesunęła kij i pomknęła w dół przez gęste kłęby.
— Tutaj! — wrzasnęła, pijana szybkością i uniesieniem. Jej głos pięćset stóp niżej odebrał przechodzącemu wilkowi apetyt na kolację.
Niania Ogg z pewnym wahaniem złapała ją za rękę i obie miotły pomknęły w górę, ku czystemu, rozgwieżdżonemu niebu.
Dysk jak zawsze sprawiał wrażenie, że Stwórca zaprojektował go specjalnie do oglądania z góry. Pasma srebrzystych i białych obłoków ciągnęły się ku krawędzi, skręcone obrotami świata w tysiącmilowe kręgi. Za pędzącymi miotłami dach mgły zwinął się w tunel białego oparu, tak że patrzący bogowie — a patrzeli z całą pewnością — widzieli przerażający lot jako bruzdę na niebie.
Na tysiącu stóp, wciąż nabierając wysokości, dwie czarownice kłóciły się znowu.
— To był głupi pomysł — skarżyła się Niania. — Nigdy nie lubiłam wysokości.
— Zabrałaś coś do picia?
— Pewnie. Przecież mówiłaś.
— I co?
— Wypiłam to — odparła Niania. — Siedzieć tu w górze, w moim wieku… Nasz Jason by się wściekł. Babcia zgrzytnęła zębami.
— Trudno. Przekaż moc — powiedziała. — Moja już się kończy. Zdumiewające…
Głos Babci przeszedł w krzyk, gdy bez żadnego ostrzeżenia miotła zawirowała nagle i zniknęła z zasięgu wzroku.
Błazen i Magrat siedzieli na pniu na niewielkim wzgórku w lesie. Światła Lancre płonęły całkiem niedaleko, ale żadne z tych dwojga nie proponowało, by opuścić to miejsce. Powietrze między nimi aż iskrzyło od nie wypowiedzianych myśli i szalonych domysłów.
— Długo jesteś Błaznem? — spytała uprzejmie Magrat. Zarumieniła się w ciemności. W tej atmosferze pytanie zabrzmiało wyjątkowo nieuprzejmie.
— Przez całe życie — odparł z goryczą Błazen. — Już w kołysce bawiłem się dzwonkami.
— Pewnie przechodzą z ojca na syna?
— Nieczęsto widywałem ojca. Kiedy byłem mały, odszedł, by zostać błaznem u władców Quirmu. Pokłócił się z dziadkiem. Wracał od czasu do czasu, żeby odwiedzić mamę.
— To straszne.
Dzwonki brzęknęły smutnie, gdy Błazen wzruszył ramionami. Niezbyt wyraźnie pamiętał, że ojciec był niewysokim, wesołym człowiekiem z oczami jak dwie ostrygi. Czyn tak odważny, jak przeciwstawienie się seniorowi rodu, zupełnie nie leżał w jego naturze. Dźwięk potrząsanych w gniewie dwóch kompletów dzwonków wciąż nawiedzał Błazna we wspomnieniach, które i bez tego pełne były nieprzyjemnych scen.
— Mimo wszystko — zaczęła Magrat głosem wyższym niż zwykle, z vibrato niepewności — to pewnie szczęśliwe życie. Wiesz, skłanianie ludzi do śmiechu.