Выбрать главу

— Wasza wsiowa magia jest dobra dla głupców, matko nocy. Mogę cię zabić na miejscu.

— Więc uderzaj, młodzieńcze. — Babcia spoglądała ponad jego ramieniem. — Skoro tak dyktuje ci serce, uderzaj, jeśli się ośmielisz.

Mężczyzna wzniósł miecz. Błyskawica uderzyła znowu i o kilka stóp od niego rozłupała kamień, wypełniając powietrze dymem i zapachem palonego krzemu.

— Pudło — stwierdził wzgardliwie.

Babcia spostrzegła, że napina mięśnie, gotów do ciosu.

Na jego twarzy pojawił się wyraz niezmiernego zdumienia. Przechylił głowę w bok i otworzył usta, jakby próbował pojąć nową ideę. Miecz wypadł mu z palców i wylądował ostrzem w dół w ziemi. Potem mężczyzna westchnął i powoli osunął się do stóp Babci.

Delikatnie trąciła go czubkiem buta.

— Może nie wiedziałeś, w co celuję — szepnęła. — Matka nocy, też mi coś…

Żołnierz, który próbował powstrzymać dowódcę, patrzył ze zgrozą na zakrwawiony sztylet w dłoni. Cofnął się.

— Ja… ja… nie mogłem pozwolić… Nie powinien… To… to niewłaściwe… — jąkał się.

— Pochodzisz z tych okolic, młody człowieku? — spytała Babcia. Osunął się na kolana.

— Z Wściekłego Wilka, psze pani — odparł. Nie odrywał spojrzenia od martwego dowódcy. — Zabiją mnie teraz! — zajęczał.

— Ale uczyniłeś to, co uważałeś za słuszne — przypomniała Babcia.

— Nie po to zostałem żołnierzem. Nie żeby biegać po lesie i zabijać ludzi.

— Bardzo słusznie. Na twoim miejscu zostałabym marynarzem — stwierdziła w zadumie Babcia. — Tak, morska kariera. Zaczęłabym jak najszybciej. A nawet natychmiast. Uciekaj, młodzieńcze. Uciekaj na morze, gdzie nie zostają ślady. Czeka cię długie i udane życie, obiecuję. — Zastanowiła się przez chwilę i dodała: — A w każdym razie dłuższe niż będzie tutaj, jeśli zostaniesz w pobliżu.

Podniósł się, obrzucił ją spojrzeniem pełnym wdzięczności i lęku, po czym odbiegł i zniknął we mgle.

— A teraz może ktoś nam wyjaśni, o co tu chodzi — rzuciła Babcia, zwracając się do trzeciego z mężczyzn.

Do miejsca, gdzie był przed chwilą.

Zabrzmiał jeszcze stłumiony tętent kopyt po trawie, a potem cisza.

Niania Ogg przykuśtykała bliżej.

— Mogłabym go złapać — oświadczyła. — Jak myślisz?

Babcia potrząsnęła głową. Usiadła na kamieniu i obejrzała trzymane na rękach dziecko. Był to mniej więcej roczny chłopiec, całkiem nagi pod kocem. Kołysała go odruchowo, wpatrzona w pustkę.

Niania Ogg zbadała oba ciała z miną kogoś, w kim obcowanie z umarłymi nie budzi żadnego lęku.

— Może to bandyci… — szepnęła drżąca Magrat. Niania pokręciła głową.

— To dziwne — zauważyła. — Obaj noszą ten sam herb. Dwa niedźwiedzie na czarno-złotej tarczy. Ktoś wie, co to oznacza?

— To herb króla Verence’a — wyjaśniła Magrat.

— A kto to taki? — spytała Babcia Weatherwax.

— Rządzi tą krainą.

— Ach… to ten król — mruknęła Babcia, jakby doprawdy nie było o czym mówić.

— Żołnierze walczący ze sobą nawzajem… To nie ma sensu — stwierdziła Niania Ogg. — Magrat, zajrzyj do karety.

Najmłodsza czarownica zbadała powóz i wróciła z workiem. Potrząsnęła nim; coś wypadło na trawę.

Burza przetoczyła się na drugą stronę gór, a wodnisty księżyc zalał wilgotne wrzosowiska rzadką zupą światła. Odbijało się od czegoś, co bez wątpienia było bardzo ważną koroną.

— To korona — szepnęła Magrat. — Ma takie spiczaste końce.

— Ojej… — westchnęła Babcia.

Dziecko zamruczało przez sen. Babcia Weatherwax nie lubiła zaglądać w przyszłość, ale teraz czuła, że przyszłość gapi się na nią. I Babci wcale się nie podobała jej mina.

* * *

Król Verence spoglądał na przeszłość i dochodził do mniej więcej tych samych wniosków. — Widzisz mnie? — spytał.

— Owszem. Nawet całkiem wyraźnie — odparł przybysz.

Verence zmarszczył brwi. Byt ducha wymaga o wiele więcej umysłowego wysiłku niż byt żywego. Przez czterdzieści lat król radził sobie całkiem dobrze, nie myśląc częściej niż raz czy dwa razy dziennie. A teraz robił to bez przerwy.

— Aha… — stwierdził. — Też jesteś duchem.

— Domyślny jesteś.

— To ta głowa, którą trzymasz pod pachą — wyjaśnił Verence, całkiem z siebie zadowolony. — Podpowiedziała mi rozwiązanie.

— Przeszkadza ci? Jeśli tak, mogę ją włożyć z powrotem — zaproponował duch uprzejmie. Wyciągnął wolną rękę. — Miło mi cię poznać. Jestem Champot, król Lancre.

— Verence. Również. — Zerknął w dół, na twarz starego władcy. — Chyba nie przypominam sobie twojego portretu w Długiej Galerii… — dodał.

— To było już po mnie — wyjaśnił niedbale Champot.

— A jak długo tu jesteś?

Champot sięgnął w dół i podrapał się po nosie.

— Z tysiąc lat — odparł. W jego głosie zabrzmiał odcień dumy. — Od człowieka do ducha.

— Tysiąc lat!

— Prawdę mówiąc, sam zbudowałem ten zamek. Właśnie wyposażyłem go ładnie od wewnątrz, kiedy bratanek uciął mi we śnie głowę. Nie masz nawet pojęcia, jak mnie to zirytowało.

— Ale… tysiąc lat… — powtórzył niepewnie Verence. Champot ujął go pod ramię.

— Nie jest tak źle — zwierzył się, ciągnąc nie stawiającego oporu króla przez dziedziniec. — W pewnym sensie nawet lepiej niż być żywym.

— To musi być wściekle dziwaczny sens — burknął Verence. — Ja tam lubiłem być żywym.

Champot uśmiechnął się pocieszająco.

— Przyzwyczaisz się wkrótce — zapewnił.

— Aleja nie chcę się przyzwyczajać!

— Masz silne pole morfogenetyczne — zauważył Champot. — Możesz mi wierzyć. Znam się na tym. Tak. Powiem wręcz, że bardzo silne.

— A co to takiego?

— Wiesz, nigdy nie byłem mocny w słowach. Zawsze łatwiej mi przychodziło walić czymś ludzi. Ale, jeśli dobrze zrozumiałem, wszystko sprowadza się do tego, jak bardzo byłeś żywy. Nazywa się to… — Champot zastanowił się. — Zwierzęca żywotność. Tak, to było to. Zwierzęca żywotność. Im więcej jej miałeś, tym bardziej zostajesz sobą, kiedy już jesteś duchem. Przypuszczam, że kiedy byłeś żywy, byłeś żywy w stu procentach.

Verence poczuł, że mu to pochlebia.

— Starałem się mieć zawsze coś do roboty — wyznał skromnie.

Spacerkiem przeszli przez mur do głównego holu, w tej chwili pustego. Widok prostych stołów wzbudził u króla odruchową reakcję.

— Jak zapewnimy sobie śniadanie? — zapytał. Głowa Champota zrobiła zdziwioną minę.

— Nijak. Jesteśmy duchami.

— Ale ja jestem głodny!

— Nie, wcale nie. To tylko wyobraźnia.

Od strony kuchni dobiegał brzęk garnków. Kucharze wstali już do pracy, a wobec braku instrukcji, szykowali normalne zamkowe śniadanie. Z mrocznego korytarza prowadzącego do kuchni sączyły się znajome aromaty.

Verence pociągnął nosem.

— Kiełbasa — westchnął rozmarzony. — Bekon. Jajka. Wędzona ryba. — Zerknął na Champota. — Salceson — wyszeptał.

— Przecież nie masz żołądka — przypomniał mu stary duch. — To zwykła siła przyzwyczajenia. Myślisz tylko, że jesteś głodny.

— Myślę, że mógłbym zjeść konia z kopytami.

— Owszem, ale tak naprawdę niczego nie możesz dotknąć. Rozumiesz? — tłumaczył łagodnie Champot. — Zupełnie niczego.