Kiedy nie usłyszała odpowiedzi, spojrzała na Błazna. Twarz miał jak wykutą z kamienia. Cicho, jakby mówił do siebie, zaczął opowiadać.
Opowiadał o Gildii Błaznów i Trefnisiów w Ankh-Morpork.
Większość odwiedzających brała początkowo jej budynek za siedzibę Gildii Skrytobójców, która w rzeczywistości dysponowała zespołem miłych, przestronnych pawilonów tuż obok (skrytobójcy zawsze mieli dużo pieniędzy). Młodzi błaźni, pracując ciężko nad materiałem w pokojach zawsze, nawet w środku lata lodowato zimnych, często słyszeli młodych skrytobójców bawiących się za murem. Zazdrościli im, choć — oczywiście — liczba wesołych głosów malała w miarę zbliżania się końca semestru (skrytobójcy wierzyli w egzaminy konkursowe).
Zresztą wiele odgłosów przebijało się przez wysokie, ponure, ślepe mury. Intensywnie wypytując służbę, młodzi błaźni wyrabiali sobie wyobrażenie miasta. Na zewnątrz były tawerny i parki; był cały ruchliwy świat, w którym studenci i uczniowie rozmaitych Gildii i College’ów odgrywali swoje role — albo wyczyniając w nim różne sztuczki, albo biegając po nim z krzykiem, albo podrzucając jego części w górę. Rozbrzmiewał tam śmiech, który nie dbał o Pięć Kadencji czy Dwanaście Infleksji. Oraz — chociaż uczniowie w swoich pokojach dyskutowali nad prawdziwością tych wieści — istniał podobno nieautoryzowany humor, żarty opowiadane w stylu wolnym, bez żadnych odniesień do Wielkiej Księgi Żartów ani do wskazówek Rady.
Tam, poza ciemnymi murami, ludzie opowiadali sobie dowcipy, nie pamiętając nawet o Lordach Chaotyczności.
Taka myśl otrzeźwiała. Nie dosłownie, ponieważ w Gildii alkohol był zakazany. Ale otrzeźwiałaby, gdyby nie był.
Nie istniało miejsce trzeźwiejsze niż Gildia.
Rozgoryczony Błazen wspominał potężnego, czerwonego na twarzy brata Dowcipnisia, wieczory poświęcone nauce Wesołych Anegdot i długie poranki w lodowatej sali gimnastycznej, gdzie zapamiętywali Osiemnaście Pośliźnięć i zaakceptowaną trajektorię śmietankowego tortu. I żonglerkę. Żonglerkę! Żonglerki uczył brat Wic, człowiek zimny i twardy. I to nie fakt, że Błaznowi źle szło żonglowanie, doprowadzał go do wściekłej furii. Błaznom powinno źle iść żonglowanie, zwłaszcza żonglowanie zabawnymi obiektami, takimi jak torty śmietankowe, płonące pochodnie czy bardzo ostre tasaki. Tym, co doprowadzało brata Wica do czerwonej, obłąkanej wściekłości, był fakt, że Błaznowi źle idzie żonglowanie, ponieważ sobie z nim nie radzi.
— Nie chciałbyś zostać kimś innym? — zainteresowała się Magrat.
— A jaki jest wybór? — odparł Błazen. — Nie widziałem nikogo, kim mógłbym zostać.
Uczniowie błazeńscy w ostatnim roku nauki mogli wychodzić na miasto, choć ze straszliwie długim spisem zakazów. Skacząc żałośnie po ulicach, Błazen po raz pierwszy zobaczył magów, sunących godnie jak strojne okręty. Widział ocalałych skrytobójców, eleganckich, roześmianych młodych ludzi odzianych w czarny jedwab, lśniący jak noże pod nim ukryte. Widział kapłanów w fantastycznych kostiumach, z lekka tylko zniekształconych przez gumowe ofiarne fartuchy, noszone podczas ważniejszych nabożeństw. Przekonał się, że każdy zawód i zajęcie miało swój strój. I po raz pierwszy uświadomił sobie, że jego uniform został starannie i pracowicie zaprojektowany w jednym tylko celu: by noszący go człowiek wyglądał na kompletnego durnia.
Mimo to wytrwał. Całe życie poświęcił wytrwaniu.
Wytrwał jedynie dlatego, że nie miał absolutnie żadnego talentu, a gdyby zrezygnował, dziadek obdarłby go żywcem ze skóry. Uczył się autoryzowanych żartów, aż w głowie mu dzwoniło. Wstawał przed świtem i ćwiczył żonglerkę, aż trzeszczały łokcie. Perfekcyjnie opanował komiczny słownik, aż rozumieli go tylko najstarsi lordowie. Podskakiwał i fikał z niezłomną, posępną determinacją i zakończył naukę jako najlepszy z roku. Otrzymał za to Pęcherz Honorowy. Po powrocie do domu wrzucił go do wygódki.
Magrat milczała.
— A jak ty zostałaś czarownicą? — zapytał Błazen.
— Słucham?
— No wiesz, chodziłaś do szkoły albo co?
— Aha. Nie. Mateczka Whemper zeszła pewnego dnia do wioski, ustawiła wszystkie dziewczęta w rzędzie i wybrała mnie. Widzisz, Sztuki się nie wybiera. To ona wybiera ciebie.
— No tak, ale kiedy naprawdę stajesz się czarownicą?
— Chyba wtedy, kiedy inne czarownice zaczną cię tak traktować. — Magrat westchnęła. — Jeśli w ogóle zaczną — dodała. — Myślałam, że tak będzie, kiedy rzuciłam ten czar w korytarzu. Był naprawdę dobry.
— Radujmy się, toż to rytuał przejścia — stwierdził Błazen, nie mogąc się powstrzymać.
Magrat spojrzała na niego chłodno. Zakaszlał.
— Inne czarownice, czyli te dwie starsze damy? — upewnił się, zapadając w swój zwykły posępny nastrój.
— Tak.
— Bardzo silne osobowości, jak przypuszczam.
— Bardzo — przyznała z uczuciem Magrat.
— Ciekawe, czy znały mojego dziadka. Magrat wpatrzyła się w swoje stopy.
— Tak naprawdę są całkiem miłe — zapewniła. — Tylko że, no, kiedy się jest czarownicą, nie myśli się o innych. To znaczy myśli się, ale człowieka nie obchodzą ich uczucia, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. Przynajmniej dopóki się o tym nie pomyśli.
Znowu spojrzała na stopy.
— Ty taka nie jesteś — stwierdził Błazen.
— Słuchaj, wolałabym, żebyś przestał pracować dla księcia — oświadczyła desperacko Magrat. — Wiesz, jaki on jest. Torturuje ludzi, pali domy i w ogóle.
— Przecież jestem jego błaznem — odparł Błazen. — Błazen musi być lojalny wobec swego pana. Aż do śmierci. Obawiam się, że to tradycja, a tradycje są bardzo ważne.
— Przecież ty nawet nie chciałeś być błaznem!
— Nienawidzę tego. Ale to nie ma nic do rzeczy. Jeśli przyszło mi zostać błaznem, będę takim, jak należy.
— To głupie — stwierdziła Magrat.
— Wolałbym: błazeńskie. Błazen przysunął się bliżej.
— Jeśli cię pocałuję — zapytał — zmienisz mnie w żabę?
Magrat znowu spojrzała na swoje stopy. Przesunęły się pod suknią, zakłopotane poświęcaną im uwagą.
Wyczuwała cienie Gythy Ogg i Esme Weatherwax, siedzące po obu stronach. Widmo Babci spojrzało na nią groźnie. Czarownica panuje nad każdą sytuacją.
Paniuje, poprawiła wizja Niani Ogg i przez chwilę gestykulowała, co wiązało się z licznymi porozumiewawczymi uśmiechami i machaniem rękami.
— Trzeba będzie się przekonać — odpowiedziała Magrat.
Los przeznaczył temu pocałunkowi, by stał się najniezwyklejszym w historii.
Czas, jak zauważyła Babcia Weatherwax, jest przeżyciem subiektywnym. Dla Błazna lata spędzone w Gildii były wiecznością, a godziny z Magrat na wzgórzu minęły jak kilka minut. Natomiast nad Lancre dwie garści sekund jak karmel rozciągnęły się w godziny grozy.
— Lód! — wrzasnęła Babcia. — Jest oblodzona!
Niania Ogg pojawiła się z boku, na próżno usiłując zgrać kurs i prędkość z wirującą, skaczącą miotłą. Oktarynowe iskry strzelały z zamarzniętych, pozwieranych gałązek. Niania pochyliła się i chwyciła Babcię za spódnicę.
— Mówiłam, że to głupie! — krzyknęła. — Przeleciałaś przez całą tę mgłę, a potem w górę, w zimne powietrze, tępa miotło!
— Puść moją spódnicę, Gytho Ogg!
— Łap moją! Coś ci się pali z tyłu!
Przebiły warstwę chmur i wrzasnęły chórem, gdy porośnięty krzakami grunt wynurzył się znikąd i wymierzył prosto w czarownice.
I przeleciał obok.
Niania spojrzała w dół, w czarną perspektywę, na dnie której dostrzegała spienioną biało wodę.
Przeleciały nad krawędzią wąwozu Lancre.
Niebieski dym unosił się z miotły, ale Babcia trzymała się mocno. Skręciła z wysiłkiem.
— Co ty wyprawiasz?! — zawołała Niania.
— Mogę lecieć wzdłuż rzeki! — odpowiedziała Babcia, przekrzykując trzask płomieni. — Nie martw się!
— Przesiadaj się, słyszysz! Wszystko skończone, nie zrobisz tego!
Za Babcią nastąpił niewielki wybuch, a kilka garści płonących gałązek oderwało się i wirując opadło w głębię wąwozu. Miotła szarpnęła w bok. Niania chwyciła Babcię za ramiona, gdy jasny płomień przepalił następne wiązanie.
Płonący kij wystrzelił Babci spomiędzy nóg, skręcił w powietrzu i pomknął prosto w górę, ciągnąc za sobą smugę iskier i wydając dźwięk jak mokry palec przesuwany po krawędzi kieliszka.
Niania leciała głową w dół, trzymając Babcię za ramiona. Obie spojrzały na siebie i krzyknęły.
— Nie dam rady cię podciągnąć!
— A ja na pewno nie zdołam się wspiąć. To chyba jasne. Nie bądź dzieckiem, Gytho!
Niania rozważyła tę sugestię. I puściła.
Trzy małżeństwa i awanturnicza młodość dały Niani Ogg uda, którymi mogłaby łupać orzechy kokosowe. Wyzywając siłę ciążenia, ciasną pętlą pchnęła miotłę w dół. Przed sobą widziała spadającą jak kamień Babcię Weatherwax. Jedną ręką przytrzymywała kapelusz, drugą starała się nie dopuścić, by grawitacja zajrzała jej pod spódnicę. Niania przyspieszyła, aż zatrzeszczała miotła, pochwyciła spadającą czarownicę w pasie i szarpiąc za kij wyrównała lot. Odetchnęła.
Ciszę, jaka nastąpiła, przerwała Babcia Weatherwax.
— Nigdy więcej tego nie rób, Gytho Ogg.
— Obiecuję.
— A teraz zawróć. Lecimy do Mostu Lancre, zapomniałaś? Niania posłusznie wykręciła miotłą, po drodze zamiatając ściany wąwozu.
— Przed nami jeszcze całe mile — zauważyła.
— Zamierzam tego dokonać — oznajmiła Babcia. — Przed nami długa noc.
— Obawiam się, że nie dość długa.
— Czarownica nie zna słowa „porażka”, Gytho.
Wystrzeliły nad otwarty teren. Horyzont był linią złotego blasku — to powolny świt Dysku sunął po ziemi, niszcząc przedmieścia nocy.
— Esme — odezwała się Niania Ogg.
— Co?
— To znaczy „brak sukcesu”.
Przez chwilę leciały w lodowatej ciszy.
— Mówiłam, jak to się… metaforycznie — wyjaśniła Babcia.
— Aha. No tak. Mogłaś uprzedzić.
Linia światła była szersza, jaśniejsza. Po raz pierwszy cień zwątpienia wdarł się w myśli Babci, zaskoczony, że znalazł się w tak obcym otoczeniu.
— Zastanawiam się, ile jest w Lancre kogutów — rzuciła cicho.
— To znowu takie, jak to się… pytanie?
— Tak tylko się zastanawiam.
Niania Ogg wiedziała. Były trzydzieści dwa zdolne do piania. Wiedziała, ponieważ policzyła je wczoraj wieczorem — dzisiaj wieczorem — i wydała Jasonowi polecenia. Miała piętnaścioro dorosłych dzieci oraz niezliczone wnuki i prawnuki, a oni dostali prawie cały wieczór na zajęcie pozycji. To powinno wystarczyć.
— Słyszałaś coś? — spytała Babcia. — Od strony Ostrego Grzbietu. Niania spojrzała niewinnie na pokrytą oparem ziemię. W tak rannej godzinie głos niósł się daleko.
— Co?
— Tak jakby „urk”.
— Nie.
Babcia odwróciła się.
— O tam — zawołała. — Tym razem na pewno słyszałam. Coś w rodzaju „ku-ka-aaa-argh”.
— Nic nie słyszałam, Esme. — Niania Ogg uśmiechnęła się do nieba. — Przed nami Most Lancre.
— I tam! Wprost pod nami! Wyraźny pisk!
— Na pewno ptaki śpiewają przed świtem. Patrz, już tylko pół mili.
Babcia spojrzała gniewnie na tył głowy koleżanki.
— Dzieje się coś dziwnego — oświadczyła.
— Nie mam pojęcia, Esme.
— Ramiona ci się trzęsą!
— Nad wąwozem zgubiłam szal. A trochę tu chłodno. Już prawie jesteśmy.
Babcia rozglądała się gniewnie. Jej myśli przemierzały labirynt mrocznych podejrzeń. Musi rozszyfrować tę zagadkę. Jak tylko będzie miała czas.
Pod nimi przepłynęły wolno mokre belki głównego połączenia Lancre ze światem zewnętrznym. Z oddalonej o pół mili kurzej farmy zabrzmiał chór zduszonych pisków i głuchy stuk.
— A to? Co to było twoim zdaniem?
— Jakiś szkodnik w kurniku. Ostrożnie, schodzimy w dół.
— Kpisz ze mnie?
— Cieszę się, Esme. Przejdziesz za to do historii, wiesz? Spłynęły na most. Babcia Weatherwax zeskoczyła lekko i poprawiła strój.
— No… tak — rzuciła nonszalancko.
— Jesteś lepsza niż Czarna Aliss. Wszyscy tak powiedzą — mówiła dalej Niania Ogg.
— Niektórzy ludzie powiedzą wszystko — stwierdziła Babcia. Spojrzała przez poręcz na spieniony nurt w dole, a potem w górę, na daleki występ, na którym wznosił się Zamek Lancre.
— Myślisz, że naprawdę powiedzą? — spytała z pozorną obojętnością.
— Zapamiętaj moje słowa.
— Hm.
— Ale nie zapominaj, że musisz jeszcze dopełnić zaklęcie. Babcia Weatherwax skinęła głową. Stanęła twarzą ku wschodzącemu słońcu, wzniosła ręce i dopełniła zaklęcie.