Przebiły warstwę chmur i wrzasnęły chórem, gdy porośnięty krzakami grunt wynurzył się znikąd i wymierzył prosto w czarownice.
I przeleciał obok.
Niania spojrzała w dół, w czarną perspektywę, na dnie której dostrzegała spienioną biało wodę.
Przeleciały nad krawędzią wąwozu Lancre.
Niebieski dym unosił się z miotły, ale Babcia trzymała się mocno. Skręciła z wysiłkiem.
— Co ty wyprawiasz?! — zawołała Niania.
— Mogę lecieć wzdłuż rzeki! — odpowiedziała Babcia, przekrzykując trzask płomieni. — Nie martw się!
— Przesiadaj się, słyszysz! Wszystko skończone, nie zrobisz tego!
Za Babcią nastąpił niewielki wybuch, a kilka garści płonących gałązek oderwało się i wirując opadło w głębię wąwozu. Miotła szarpnęła w bok. Niania chwyciła Babcię za ramiona, gdy jasny płomień przepalił następne wiązanie.
Płonący kij wystrzelił Babci spomiędzy nóg, skręcił w powietrzu i pomknął prosto w górę, ciągnąc za sobą smugę iskier i wydając dźwięk jak mokry palec przesuwany po krawędzi kieliszka.
Niania leciała głową w dół, trzymając Babcię za ramiona. Obie spojrzały na siebie i krzyknęły.
— Nie dam rady cię podciągnąć!
— A ja na pewno nie zdołam się wspiąć. To chyba jasne. Nie bądź dzieckiem, Gytho!
Niania rozważyła tę sugestię. I puściła.
Trzy małżeństwa i awanturnicza młodość dały Niani Ogg uda, którymi mogłaby łupać orzechy kokosowe. Wyzywając siłę ciążenia, ciasną pętlą pchnęła miotłę w dół. Przed sobą widziała spadającą jak kamień Babcię Weatherwax. Jedną ręką przytrzymywała kapelusz, drugą starała się nie dopuścić, by grawitacja zajrzała jej pod spódnicę. Niania przyspieszyła, aż zatrzeszczała miotła, pochwyciła spadającą czarownicę w pasie i szarpiąc za kij wyrównała lot. Odetchnęła.
Ciszę, jaka nastąpiła, przerwała Babcia Weatherwax.
— Nigdy więcej tego nie rób, Gytho Ogg.
— Obiecuję.
— A teraz zawróć. Lecimy do Mostu Lancre, zapomniałaś? Niania posłusznie wykręciła miotłą, po drodze zamiatając ściany wąwozu.
— Przed nami jeszcze całe mile — zauważyła.
— Zamierzam tego dokonać — oznajmiła Babcia. — Przed nami długa noc.
— Obawiam się, że nie dość długa.
— Czarownica nie zna słowa „porażka”, Gytho.
Wystrzeliły nad otwarty teren. Horyzont był linią złotego blasku — to powolny świt Dysku sunął po ziemi, niszcząc przedmieścia nocy.
— Esme — odezwała się Niania Ogg.
— Co?
— To znaczy „brak sukcesu”.
Przez chwilę leciały w lodowatej ciszy.
— Mówiłam, jak to się… metaforycznie — wyjaśniła Babcia.
— Aha. No tak. Mogłaś uprzedzić.
Linia światła była szersza, jaśniejsza. Po raz pierwszy cień zwątpienia wdarł się w myśli Babci, zaskoczony, że znalazł się w tak obcym otoczeniu.
— Zastanawiam się, ile jest w Lancre kogutów — rzuciła cicho.
— To znowu takie, jak to się… pytanie?
— Tak tylko się zastanawiam.
Niania Ogg wiedziała. Były trzydzieści dwa zdolne do piania. Wiedziała, ponieważ policzyła je wczoraj wieczorem — dzisiaj wieczorem — i wydała Jasonowi polecenia. Miała piętnaścioro dorosłych dzieci oraz niezliczone wnuki i prawnuki, a oni dostali prawie cały wieczór na zajęcie pozycji. To powinno wystarczyć.
— Słyszałaś coś? — spytała Babcia. — Od strony Ostrego Grzbietu. Niania spojrzała niewinnie na pokrytą oparem ziemię. W tak rannej godzinie głos niósł się daleko.
— Co?
— Tak jakby „urk”.
— Nie.
Babcia odwróciła się.
— O tam — zawołała. — Tym razem na pewno słyszałam. Coś w rodzaju „ku-ka-aaa-argh”.
— Nic nie słyszałam, Esme. — Niania Ogg uśmiechnęła się do nieba. — Przed nami Most Lancre.
— I tam! Wprost pod nami! Wyraźny pisk!
— Na pewno ptaki śpiewają przed świtem. Patrz, już tylko pół mili.
Babcia spojrzała gniewnie na tył głowy koleżanki.
— Dzieje się coś dziwnego — oświadczyła.
— Nie mam pojęcia, Esme.
— Ramiona ci się trzęsą!
— Nad wąwozem zgubiłam szal. A trochę tu chłodno. Już prawie jesteśmy.
Babcia rozglądała się gniewnie. Jej myśli przemierzały labirynt mrocznych podejrzeń. Musi rozszyfrować tę zagadkę. Jak tylko będzie miała czas.
Pod nimi przepłynęły wolno mokre belki głównego połączenia Lancre ze światem zewnętrznym. Z oddalonej o pół mili kurzej farmy zabrzmiał chór zduszonych pisków i głuchy stuk.
— A to? Co to było twoim zdaniem?
— Jakiś szkodnik w kurniku. Ostrożnie, schodzimy w dół.
— Kpisz ze mnie?
— Cieszę się, Esme. Przejdziesz za to do historii, wiesz? Spłynęły na most. Babcia Weatherwax zeskoczyła lekko i poprawiła strój.
— No… tak — rzuciła nonszalancko.
— Jesteś lepsza niż Czarna Aliss. Wszyscy tak powiedzą — mówiła dalej Niania Ogg.
— Niektórzy ludzie powiedzą wszystko — stwierdziła Babcia. Spojrzała przez poręcz na spieniony nurt w dole, a potem w górę, na daleki występ, na którym wznosił się Zamek Lancre.
— Myślisz, że naprawdę powiedzą? — spytała z pozorną obojętnością.
— Zapamiętaj moje słowa.
— Hm.
— Ale nie zapominaj, że musisz jeszcze dopełnić zaklęcie. Babcia Weatherwax skinęła głową. Stanęła twarzą ku wschodzącemu słońcu, wzniosła ręce i dopełniła zaklęcie.
Jest prawie niemożliwe, żeby w słowach oddać nagły upływ piętnastu lat i dwóch miesięcy.
Łatwiej dokonać tego obrazami. Można wtedy wykorzystać kalendarz z mnóstwem spadających kartek albo zegar, którego wskazówki kręcą się coraz szybciej, aż całkiem się rozmywają. Albo drzewa, w kilka sekund okrywające się kwiatami i owocami.
No wiecie… Albo słońce zmienia się w ognisty pas na niebie, a dni i noce migoczą szybko, jak w zepsutym stroboskopie; albo kostiumy widoczne w sklepie z ubraniami naprzeciwko znikają i pojawiają się szybciej niż na striptizerce, która w jeden wieczór musi obsłużyć dziesięć knajp.
Istnieje wiele sposobów, jednak żaden z nich nie jest tu konieczny, gdyż żadna z tych rzeczy się nie wydarzyła.
Słońce istotnie przeskoczyło kawałek w bok, drzewa po krawędziowej stronie wąwozu wydawały się nieco wyższe, a Niania nie mogła się pozbyć wrażenia, że ktoś ciężki właśnie na niej usiadł, spłaszczył ją zupełnie, a potem rozprostował na nowo.
Stało się tak dlatego, że królestwo nie przeniosło się w czasie w normalnym sensie tego słowa, sugerującym migotanie nieba i przyspieszone zdjęcia. Przemieściło się wokół czasu, co jest metodą bardziej elegancką, łatwiejszą w realizacji i zaoszczędzającą długich poszukiwań laboratorium naprzeciwko sklepu z ubraniami, który przez sześćdziesiąt lat trzyma na wystawie ten sam manekin, co tradycyjnie jest najbardziej czasochłonnym i kosztownym zabiegiem w całym przedsięwzięciu.
Pocałunek trwał ponad piętnaście lat. Nawet żaby tego nie potrafią.
Błazen odsunął się. Oczy mu się zaszkliły, na twarzy miał wyraz oszołomienia.
— Poczułaś, że cały świat zadrżał? — zapytał. Magrat spojrzała nad jego ramieniem w las.
— Chyba jej się udało — stwierdziła.
— Co takiego? Zawahała się.
— Nie, nic. Nic ważnego.
— Spróbujemy jeszcze raz? Mam wrażenie, że poprzednio nie zrobiliśmy tego jak należy.