Выбрать главу

Magrat kiwnęła głową.

Tym razem trwało to tylko piętnaście sekund. Wydawało się, że dłużej.

* * *

Drżenie przebiegło po zamku; wstrząsnęło tacą, z której książę Felmet jadł owsiankę — ku swej radości nie przesoloną.

Poczuły je duchy, tłoczące się teraz w domu Niani Ogg niby drużyna rugby w budce telefonicznej.

Rozprzestrzeniło się do wszystkich kurników w królestwie i liczne ręce rozluźniły uścisk. Trzydzieści dwa fioletowe na dziobach koguty nabrały tchu i zaczęły piać jak oszalałe. Ale było już za późno, za późno…

* * *

— Wciąż mi się wydaje, że coś knułaś — oświadczyła Babcia Weatherwax.

— Może jeszcze herbaty? — zaproponowała uprzejmie Niania Ogg.

— Nie będziesz mi nic dolewać? — upewniła się Babcia. — To przez ten drink tak się wczoraj zachowałam. Nigdy bym się nie podjęła czegoś takiego. To straszne.

— Czarna Aliss by tego nie dokonała — stwierdziła z podziwem Niania. — Owszem, zaliczyła sto lat, zgadza się, ale przesunęła tylko jeden zamek. Uważam, że z zamkiem każdy dałby sobie radę.

Babcia rozpogodziła się nieco.

— I dopuściła, żeby tyle zielska wyrosło na brzegach — zauważyła skromnie.

— Właśnie.

— Znakomita robota! — zawołał z zachwytem król Verence. — Wszyscy sądzimy, że doskonała. Przebywając na płaszczyźnie eterycznej, mieliśmy okazję przyglądać się bardzo dokładnie.

Niania Ogg obejrzała tłoczące się za nim duchy, których nie spotkał zaszczyt siedzenia przy — a częściowo w — kuchennym stole.

— Wy wszyscy wyniesiecie się do wygódki — oznajmiła. — Bezczelni! Oprócz dzieciaków — dodała. — Mogą zostać, biedne maleństwa.

— Proszę zrozumieć… Tak przyjemnie jest znaleźć się poza zamkiem — wyjaśnił król.

Babcia Weatherwax ziewnęła.

— A teraz — rzekła — musimy znaleźć chłopca. To następny krok.

— Poszukamy go zaraz po obiedzie.

— Obiedzie?

— Będzie kura — poinformowała Niania. — A ty jesteś zmęczona. Poza tym porządne poszukiwanie zajmuje dużo czasu.

— Będzie w Ankh-Morpork — stwierdziła Babcia. — Zapamiętaj moje słowa. Wszyscy tam trafiają. Zaczniemy od Ankh-Morpork. Kiedy w grę wchodzi przeznaczenie, nie trzeba ludzi szukać. Wystarczy na nich poczekać w Ankh-Morpork.

Niania rozpromieniła się.

— Nasza Karen wyszła za tamtejszego oberżystę — poinformowała. — Nie widziałam jeszcze dziecka. Miałybyśmy darmowy wikt i mieszkanie.

— Nie musimy tam jechać. Rzecz w tym, żeby to on przyjechał tutaj. To miasto ma w sobie coś takiego… Jest jak ściek.

* * *

— To pięćset mil stąd! — zawołała Magrat. — Nie będzie cię całe wieki!

— Nic nie poradzę — odparł Błazen. — Książę udzielił mi specjalnych instrukcji. Ufa mi.

— Ha! Pewnie chce sprowadzić więcej żołnierzy!

— Nie. Nic takiego. Nie aż tak źle. — Błazen zawahał się. Wprowadził Felmeta w świat słów. Przecież to chyba lepsze niż walenie ludzi mieczami? Czy nie zyska się w ten sposób na czasie? Czy w tych okolicznościach to nie najlepsze wyjście?

— Nie musisz jechać! Nie chcesz jechać!

— To nie ma nic do rzeczy. Obiecałem mu lojalność…

— Tak, wiem. Dopóki nie umrzesz. Ale przecież wcale w to nie wierzysz! Sam mówiłeś, jak bardzo nienawidzisz całej Gildii i wszystkiego!

— No tak. A jednak muszę to zrobić. Dałem słowo. Magrat była bliska tupania nogami, choć nie upadła jeszcze aż tak nisko.

— Akurat kiedy zaczęliśmy się lepiej poznawać! — krzyknęła. — Jesteś żałosny!

Błazen zmrużył oczy.

— Byłbym żałosny, gdybym złamał słowo — oznajmił. — Jestem może wyjątkowo nierozsądny. Trudno. W każdym razie wracam za parę tygodni.

— Czy nie rozumiesz? Proszę cię, żebyś go nie słuchał.

— Powiedziałem już, że mi przykro. Nie będę mógł cię zobaczyć przed wyjazdem, prawda?

— Będę myła włosy — odparła chłodno Magrat.

— Kiedy?

— Zawsze.

* * *

Hwel rozmasował grzbiet nosa i ze znużeniem popatrzył na poplamiony woskiem papier. Sztuka nie szła mu najlepiej.

Rozpracował już spadający żyrandol, znalazł miejsce dla złoczyńcy noszącego maskę, by ukryć swe okaleczenie, napisał na nowo jeden z zabawniejszych fragmentów, by uwzględnić fakt, iż bohater przyszedł na świat w walizce. Tylko klauni sprawiali mu kłopot. Zmieniali się za każdym razem, kiedy o nich pomyślał. Wolał ich tradycyjnie dwójkami, ale teraz zjawił się skądś trzeci i Hwel nie potrafił wymyślić dla niego żadnych śmiesznych kwestii.

Pióro zgrzytając sunęło po ostatniej karcie papieru, próbując zarejestrować głosy płynące przez rozmarzony umysł Hwela i wydające się tak śmiesznymi.

Wysunął czubek języka. Pot zrosił mu czoło.

Oto mój gabinecik, pisał. Z takim gabinecikiem można zajść bardzo daleko. I pragnąłbym, żebyś ruszył już teraz. A jeśli w karecie odjechać nie możesz, to odjedź w złości. A skoro i to za szybko dla cię, to odjedź w tej chwili i w złości. Zaraz… Ołówka nie maszże? Kredkę…

Hwel ze zgrozą spojrzał na słowa. Na papierze wydawały się całkiem bezsensowne, bez związku. A jednak… A jednak wśród publiczności umysłu…

Zanurzył pióro w kałamarzu i ruszył w pościg za echami.

DRUGI KLAUN: Zgadza się, szefie.

TRZECI KLAUN (trzymający lejek z pęcherzem): Tru tu!

Hwel zrezygnował. Owszem, to było śmieszne, wiedział, że to śmieszne. W snach słyszał śmiech widzów. Ale nie nadawało się do niczego. Nie teraz. Może nigdy. Tak jak ten drugi pomysł z dwoma klaunami, jednym chudym, drugim grubym… Zaprawdę w niezły pasztet mię wpakowałeś, Stanleigh… Śmiał się do bólu w piersi, a reszta trupy przyglądała mu się zdumiona. Ale w snach ta scena była przezabawna.

Odłożył pióro i przetarł oczy. Pewnie już prawie północ, a życiowe przyzwyczajenie kazało oszczędzać świece. Chociaż, prawdę mówiąc, stać ich było teraz na tyle świec, ile zdołają wypalić. Choćby Vitoller zaprzeczał.

Cztery gongi uderzyły na mieście, a nocni strażnicy oznajmiali, że to istotnie północ i że — jak należy przypuszczać — panuje spokój. Wielu z nich zdołało nawet skończyć zdanie, zanim ich napadnięto.

Hwel otworzył okiennice i wyjrzał na Ankh-Morpork.

Przyjemnie byłoby stwierdzić, że o tej porze roku miasto prezentowało się najlepiej. Nie byłoby to prawdą. Miasto prezentowało się najbardziej typowo.

Rzeka Ankh, kloaka połowy kontynentu, była szeroka i zamulona, kiedy docierała do granic miasta. Zanim je opuściła, już nie płynęła, raczej się sączyła. Ze względu na wiekowe osady mułu, łożysko znajdowało się wyżej niż niektóre nisko położone tereny i teraz, gdy topniejące śniegi spowodowały przybór, liczne nędzne dzielnice doświadczyły powodzi, jeśli wolno użyć tego słowa wobec cieczy, którą można nosić w siatce. Taka powódź zdarzała się co roku i doprowadziłaby do ruiny system ścieków i kanałów; tym lepiej zatem, że miasto prawie ich nie posiadało. Każdy z mieszkańców po prostu trzymał na podwórzu płaskodenną łódź, a od czasu do czasu dobudowywał w domu nowe piętro.

Powszechnie uznawano, że miasto jest bardzo zdrowe. Niewiele zarazków potrafiło tu przetrwać.