Выбрать главу

Hwel spojrzał na morze mgły, w którym budynki stały niby konkursowe zamki z piasku w czasie przypływu. Pochodnie i oświetlone okna tworzyły miłe wzory na lśniącej powierzchni. Ale jego uwagę przyciągała jasność bliższa niż inne.

Na skrawku ziemi położonej nieco wyżej na brzegu, zakupionym przez Vitollera za bajeczną sumę, powstawał nowy budynek. Rósł nawet nocą, niby grzyb — Hwel widział ogień w koszach na rusztowaniach. Wynajęci rzemieślnicy, a nawet niektórzy aktorzy, nie pozwalali, by przeszkodziło im w pracy zwykłe ściemnienie nieba.

Nowe budynki rzadko pojawiały się w Ankh-Morpork. A ten był nawet nowym typem budynku.

To Disk.

Z początku Vitollerem wstrząsnął ten pomysł, jednak Tomjon zaczął go przekonywać. A każdy wiedział, że kiedy chłopak się przyłoży, skłoni wodę, żeby płynęła pod górę.

— Przecież zawsze wędrowaliśmy, chłopcze — mówił Vitoller głosem pełnym rozpaczy, głosem człowieka, który wie, że w końcu przegra w tej dyskusji. — Nie mogę tak nagle się osiedlić. W moim wieku…

— Wcale ci to nie wychodzi na dobre — oświadczył stanowczo Tomjon. — Wszystkie te zimne noce i mroźne poranki. Lat ci nie ubywa. Powinniśmy się gdzieś zatrzymać i niech ludzie do nas przychodzą. Sam wiesz, jakie tłumy mamy ostatnio. Sztuki Hwela są słynne.

— To nie moje sztuki przyciągają tłumy — stwierdził wtedy Hwel. — To aktorzy.

— Nie wyobrażasz sobie chyba, że będę siedział przy kominku w ciasnym pokoju, sypiał na puchowym łóżku i takie bzdury — rzekł Vitoller, ale wtedy zobaczył wyraz twarzy żony i poddał się.

Potem wynikła jeszcze sprawa samego teatru. Skłonienie wody, by płynęła pod górę, było dziecinną sztuczką w porównaniu z wyrwaniem Vitollerowi pieniędzy. Ale rzeczywiście ostatnio powodziło im się doskonale. Odkąd Tomjon podrósł na tyle, żeby włożyć perukę i wypowiedzieć dwa słowa bez załamania głosu.

Hwel i Vitoller patrzyli, jak stają pierwsze belki drewnianego rusztowania.

— To wbrew naturze — skarżył się wsparty na lasce Vitoller. — Tak schwytać ducha teatru, zamknąć go w klatce. To go zabije.

— Sam nie wiem — odparł bez przekonania Hwel.

Tomjon starannie opracował swoje plany. Zanim choć słowem wspomniał o nich ojcu, cały wieczór poświęcił Hwelowi. I teraz myśli krasnoluda wirowały szaleńczo, przewidując możliwości ruchomych dekoracji, kulis, kotar i cudownych maszynerii, które nawet bogów mogą opuścić z nieba, i zapadni, potrafiących wynieść demony z piekieł. Hwel nie bardziej był zdolny protestować przeciw nowemu teatrowi, niż małpa zrezygnować z plantacji bananów.

— To paskudztwo nie ma nawet nazwy — burczał Vitoller. — Powinienem go nazwać Kopalnia złota, tyle pieniędzy mnie kosztuje. Chciałbym tylko wiedzieć, skąd je brać…

Proponowali zresztą wiele nazw, ale żadna nie odpowiadała Tomjonowi.

— Ona musi oznaczać wszystko — oświadczył. — Ponieważ wszystko znajdzie się we wnętrzu. Cały świat na scenie, rozumiecie? I Hwel powiedział wtedy, wiedząc, że o to właśnie chodzi:

— Dysk.

A teraz Disk był prawie gotów, a on nie skończył jeszcze nowej sztuki.

Zamknął okno, wrócił do biurka, chwycił pióro i przysunął nową ryzę papieru. Pewna myśl przyszła mu do głowy: Cały świat naprawdę był sceną — dla bogów…

Zaczął pisać.

Cały Dysk Teatrem jest jedynie, zanotował. A mężczyźni wszyscy i kobiety to zaledwie aktorzy. Popełnił błąd i przerwał; spadła kolejna cząstka natchnienia i pchnęła jego myśli na całkiem nowe tory.

Spojrzał na słowa na papierze i dopisał: Prócz tych, co sprzedają prażoną kukurydze.

Po chwili skreślił wszystko i spróbował jeszcze raz: Niczym scena w Teatrze jest Świat, na której wszelkie Osoby są aktorami.

Tak chyba było lepiej.

Zastanowił się chwilę i podjął z wysiłkiem: Czasami wchodzą. Czasami schodzą.

Chyba tracił wątek. Czas, czas… Potrzebował wręcz nieskończoności.

Z sąsiedniego pokoju rozległ się stłumiony krzyk i głuche uderzenie. Hwel upuścił pióro i ostrożnie uchylił drzwi.

Pobladły chłopiec siedział na łóżku. Uspokoił się, kiedy wszedł krasnolud.

— Hwel…

— Co jest, mały? Koszmary?

— Bogowie, to było straszne! Znów je widziałem! Przez moment myślałem nawet, że…

Hwel, który z roztargnieniem zbierał części ubrania rozrzucone po całym pokoju, znieruchomiał. Wiedział, że sny są ważne. Ze snów biorą się pomysły.

— Że co? — zapytał.

— To coś… Wiesz, byłem wewnątrz czegoś, jakby kuli, a nade mną pochylały się trzy straszliwe twarze.

— Tak?

— Tak. I wszystkie zawołały „Cześć ci…”, a potem zaczęły się kłócić o moje imię. W końcu powiedziały „Wszystko jedno, przyszły królu, cześć ci”. A jedna zapytała, dokąd ten król ma przyjść. Któraś z dwóch pozostałych zawołała: „Po prostu przyszły, dziewczyno! Takie właśnie rzeczy powinno się mówić w tej sytuacji, więc mogłabyś się postarać”. Wszystkie się zbliżyły i jedna z nich stwierdziła: Jest trochę chudy. To pewnie przez to zagraniczne jedzenie”, a najmłodsza na to: „Nianiu, przecież ci mówiłam, że nie ma żadnej Thespii”. Potem sprzeczały się trochę i jedna z tych starszych zapytała: „On nas chyba nie słyszy, prawda? Rzuca się trochę i przewraca z boku na bok”, a druga: Jakoś nigdy nie mogłam w niej ustawić dźwięku, Esme”. I jeszcze trochę się posprzeczały, wszystko zaszło mgłą i… i wtedy się obudziłem — dokończył niepewnie chłopiec. — To było straszne, bo za każdym razem, kiedy przysuwały się do kuli, ona tak jakby wszystko powiększała i widziałem tylko oczy i nosy.

Hwel podciągnął się na brzeg wąskiego łóżka.

— Zabawna rzecz, takie sny — stwierdził.

— W tym nie było nic zabawnego.

— Nie, ale wiesz, zeszłej nocy przyśnił mi się taki niski, krzywonogi człowieczek. Miał na głowie mały czarny kapelusz i szedł tak, jakby w butach miał pełno wody.

Tomjon uprzejmie pokiwał głową.

— Tak? I co?

— To już wszystko. I nic. Miał taką laseczkę, którą kręcił i… no wiesz… to było niesamowicie…

Głos krasnoluda ucichł z wolna. Na twarzy Tomjona pojawił się wyraz uprzejmego i lekko pobłażliwego zdziwienia. Ten wyraz Hwel umiał już rozpoznawać i się go lękać.

— W każdym razie było to bardzo zabawne — dokończył, w części do siebie. Wiedział, że nigdy nie przekona reszty zespołu. Jeśli nie ma w tym tortu, twierdzili, to nie jest śmieszne.

Tomjon zsunął nogi z łóżka i sięgnął po spodnie.

— Już nie zasnę — oznajmił. — Która godzina?

— Po północy. Wiesz, co twój ojciec mówi, kiedy za późno kładziesz się do łóżka.

— Wcale się nie kładę. — Tom wciągnął buty. — Ja tylko wcześnie wstaję. Wczesne wstawanie jest bardzo zdrowe. A teraz wychodzę, żeby zdrowo się czegoś napić. Możesz iść ze mną — dodał. — Żeby mnie przypilnować.

Hwel przyjrzał mu się z powątpiewaniem.

— Wiesz także, co twój ojciec mówi o piciu — rzekł.

— Wiem. Powiedział, że kiedy był młody, robił to bez przerwy. Mówił, że zupełnie spokojnie potrafił żłopać piwo przez całą noc, wracać do domu o piątej rano i rozbijać okna. Mówił też, że był prawdziwym zawadiaką; nie to co dzisiejsze wymoczki, które nie potrafią utrzymać w sobie tego, co wypiją. — Tomjon poprawił przed lustrem dublet i dodał: — Wiesz, Hwel, odpowiedzialne zachowanie to coś, co przychodzi z wiekiem. Jak żylaki.