Выбрать главу

W dole, na poziomie blatu, wargi Hwela poruszały się w doskonałej synchronizacji ze słowami Tomjona, gdy recytował znajomą mowę. Krasnolud zaryzykował jeszcze jedno spojrzenie.

Walczący wyprostowali się, wypięli piersi, poprawili tuniki, popatrzyli na siebie przepraszająco. Wielu z nich wręcz stanęło na baczność.

Nawet Hwel poczuł, jak wrze mu krew, a przecież sam pisał te słowa. Męczył się nad nimi pół nocy, wiele lat temu, kiedy Vitoller poinformował, że potrzebuje dodatkowych pięciu minut w trzecim akcie Króla Ankh.

— Nagryzmol nam coś, co dodaje ducha — powiedział. — Trochę odwagi, woli walki. No wiesz. Żeby rozgrzać krew i dodać godności naszym przyjaciołom ze zniżkowych miejsc. I dość długie, żebyśmy zdążyli zmienić dekoracje.

Hwel wtedy trochę się wstydził tej sztuki. Sławna bitwa pod Morpork, jak podejrzewał, składała się z około dwóch tysięcy ludzi zagubionych na mokradłach w zimny, wilgotny dzień i rąbiących się nawzajem zardzewiałymi mieczami. Co by powiedział ostatni król Ankh bandzie obdartych żołnierzy, wiedzących, że są okrążeni, a wróg ma przewagę liczebną i taktyczną? Coś z zębem, coś ostrego, coś jak łyk brandy dla konającego; żadnej logiki, żadnych wyjaśnień, tylko słowa, które potrafią sięgnąć wprost do mózgu zmęczonego żołnierza, szarpnąć za jądra i postawić na nogi.

A teraz widział skutek.

Zaczynało mu się wydawać, że ściany runęły, że zimna mgła sunie nad mokradłami, dusi wszelkie głosy i słychać tylko niecierpliwe wrzaski ścierwojadów…

I ten głos.

Sam napisał te słowa, były jego, żaden na wpół obłąkany król nigdy tak nie mówił. Napisał je, żeby wypełnić przerwę, wepchnąć za zasłonę zamek z malowanej derki na drewnianym rusztowaniu. A ten głos zdzierał z jego słów pył węgla i wypełniał salę diamentami.

Ja stworzyłem te słowa, myślał Hwel. Ale nie do mnie należą. Są jego.

Popatrzcie tylko na tych ludzi. U żadnego z nich nawet nie błyśnie myśl o patriotyzmie. Ale gdyby Tomjon ich poprosił, ta banda pijaków poszłaby do szturmu na pałac Patrycjusza. I pewnie by go zdobyła.

Mam nadzieję, że jego usta nigdy nie wpadną w niewłaściwe ręce…

Kiedy ucichły ostatnie sylaby, gorącym echem wypalając ślad w każdym umyśle na sali, Hwel otrząsnął się, wyczołgał z ukrycia i stuknął Tomjona w kolano.

— Chodźmy stąd, głuptasie — szepnął. — Zanim przestanie działać.

Mocno chwycił chłopca za rękę, wręczył oszołomionemu barmanowi dwa bezpłatne bilety na przedstawienie i ruszył do wyjścia. Zatrzymał się dopiero na sąsiedniej ulicy.

— Chyba całkiem dobrze sobie poradziłem? — spytał Tomjon.

— Chyba aż za dobrze. Chłopiec zatarł ręce.

— Świetnie. A gdzie pójdziemy teraz?

— Jeszcze nie masz dość?

— Noc jeszcze młoda!

— Nie. Noc jest już martwa. To dzień jest młody — odparł pospiesznie krasnolud.

— W każdym razie ja jeszcze nie wracam. Nie znasz jakiegoś bardziej gościnnego miejsca? Przecież nawet nic nie wypiliśmy. Hwel westchnął.

— Tawerna trolli — mówił dalej Tomjon. — Słyszałem o nich. Podobno jest jedna na Mrokach[17]. Chciałbym obejrzeć tawernę trolli.

— One są tylko dla trolli, chłopcze. Płynna lawa do picia, muzyka dla kamiennego ucha i kamienie o smaku serowym.

— A bary krasnoludów?

— Nie spodobałyby ci się — zapewnił z przekonaniem Hwel. — Poza tym nie mógłbyś się wyprostować.

— Tak nisko?

— Spójrz na to z innej strony: pomyśl, jak długo potrafiłbyś śpiewać o złocie?

— Jest żółte i brzęczy zdrowo, i można za nie kupować — zaczął na próbę Tomjon. Przeciskali się przez tłum na placu Pękniętych Księżyców. — Jakieś cztery sekundy.

— Właśnie. Przez pięć godzin musiałbyś się powtarzać.

Hwel ponuro kopnął kamyk. Za poprzedniego pobytu w mieście odwiedził kilka barów krasnoludów i mu się nie podobały. Z jakiegoś powodu jego pobratymcy, którzy w domu nie robili nic bardziej nagannego niż kopanie rud żelaza, i polowanie na małe zwierzęta, w mieście czuli się zobowiązani do noszenia kolczug zamiast bielizny, paradowania z toporami za pasem i przedstawiania się takimi imionami jak na przykład Timkin Grzmiące Trzewia. No i nikt nie mógł pokonać miejskich krasnoludów w żłopaniu. Czasami w ogóle nie trafiali do ust.

— Zresztą — dodał — wyrzuciliby cię, bo jesteś zanadto kreatywny. Słowa brzmią: „Złoto, złoto, złoto, złoto, złoto, złoto”.

— A jest refren?

— „Złoto, złoto, złoto, złoto, złoto”.

— Opuściłeś „złoto”.

— Tak, bo chyba nie jestem stworzony na krasnoluda.

— Jesteś stworzony na ozdobę trawnikową — stwierdził Tomjon. Hwel z sykiem wciągnął powietrze.

— Przepraszam — powiedział szybko Tomjon. — Myślałem, że ojciec…

— Znam twojego ojca od bardzo dawna — odparł Hwel. — Byliśmy razem w dobrych i złych chwilach, a tych złych było o wiele więcej niż dobrych. Zanim się uro… — Zawahał się. — To były trudne czasy — wymamrotał. — Co chciałem powiedzieć… Na pewne rzeczy trzeba zapracować.

— Tak. Przepraszam.

— Widzisz, to… — Hwel zatrzymał się u wylotu ciemnej uliczki. — Słyszałeś coś?

Zajrzeli w głąb zaułka, po raz kolejny demonstrując, że niedawno przybyli do miasta. Morporkianie nie zaglądają do zaułków, kiedy słyszą dziwne odgłosy. Kiedy widzą cztery ruchliwe postacie, instynkt nie pcha ich do pomocy, a w każdym razie nie do pomocy temu, który przegrywa i znajduje się z niewłaściwego końca czyjegoś buta. Ani nie krzyczą „Hej!” A przede wszystkim nie robią zdziwionej miny, kiedy napastnicy — zamiast uciekać w zawstydzeniu — okazują im niewielki kartonik.

— Co to jest? — spytał Tomjon.

— To klaun! — zawołał Hwel. — Napadli klauna!

— Licencja Złodziejska? — Tomjon obejrzał kartonik przy świetle.

— Tak jest — potwierdził przywódca trójki. — Tylko nie liczcie, że was też załatwimy. Wracamy już do domu.

— Zgadza się — dodał jeden z pomocników. — To przez to coś… kwotę.

— Przecież go kopaliście!

— Nie, nie bardzo. Nie nazwałbym tego prawdziwym kopaniem.

— Raczej trącanie stopą i tyle — dodał trzeci złodziej.

— Każdemu co mu się należy. On też solidnie przyłożył Ronowi, prawda?

— Właśnie. Niektórzy nie umieją się zachować.

— Wy bezduszne… — zaczął Hwel.

Tomjon ostrzegawczo położył mu dłoń na głowie. Odwrócił w ręku kartonik. Napis na nim informował:

J.H. „Flanelostopy” Boggis i Bratankowie Dyplomowani Złodzieje

Stara Firma (Zał. AM 1789)

Wszelakie typy kradzieży wykonywamy Profesionalnie i Dizgretnie

Oczyszczanie domów. Czynne 24 godz.

Wykonamy każde zlecenie

PYTAJ O ZNIŻKI RODZINNE

— Chyba jest w porządku — stwierdził z wahaniem. Hwel, który pomagał ofierze wstać, znieruchomiał nagle.

— W porządku?! — ryknął. — Okraść człowieka?!

— Wystawimy mu kwit, ma się rozumieć — zapewnił Boggis. — Właściwie to miał szczęście, że trafiliśmy na niego pierwsi. Niektórzy z nowych w fachu zupełnie nie mają wyczucia[18].

— Pastuchy — zgodził się bratanek.

— Ile ukradliście? — spytał Tomjon.

вернуться

17

Mroki to historyczna część Ankh-Morpork, uznawana za znacznie bardziej niegościnną i o znacznie gorszej reputacji niż reszta miasta. Zawsze zdumiewa to przyjezdnych.

вернуться

18

Stosowany w Ankh-Morpork godny zazdrości system licencjonowanych przestępców powstał przede wszystkim dzięki obecnemu Patrycjuszowi, lordowi Vetinari. Doszedł on do wniosku, że jedynym sposobem zapewnienia spokoju w mieście z milionem mieszkańców jest uznanie rozmaitych gangów i gildii złodziejskich, nadanie im profesjonalnego statusu, zapraszanie przywódców na wystawne bankiety, zezwolenie na rozsądny poziom przestępczości, po czym obarczenie przywódców gildii odpowiedzialnością za jego przestrzeganie, pod karą utraty nowo nabytych praw obywatelskich wraz ze sporą częścią skóry. Udało się. Przestępcy, jak się okazało, tworzyli znakomite siły policyjne. Nieautoryzowani złodzieje przekonywali się szybko, że zamiast jednej nocy w celi czeka ich raczej wieczność na dnie rzeki.

Pozostał jednak problem rozdziału przestępstw i statystyki. Powstał więc złożony system rocznych budżetów, pokwitowań i koncesji gwarantujący, że a) każdy członek gildii uzyska godziwy dochód i b) żaden z obywateli nie zostanie napadnięty więcej niż ustaloną liczbę razy. Wielu przewidujących mieszkańców wręcz starało się zostać ofiarami odpowiedniego minimum kradzieży, napadów itp. na początku roku finansowego, często w zaciszu własnego domu. To pozwalało im przez resztę roku bezpiecznie chodzić po ulicach. Wszystko działało niezwykle regularnie i skutecznie, co jeszcze raz dowodzi, że w porównaniu z Patrycjuszem Ankh, Machiavelli nie nadawałby się nawet do prowadzenia straganu.