Boggis wyjął zza pasa sakiewkę klauna, zajrzał do środka i zbladł.
— Niech to piekło pochłonie — mruknął. Bratankowie zbliżyli się.
— Ale wpadliśmy…
— Drugi raz w tym roku, stryju. Boggis spojrzał gniewnie na ofiarę.
— A skąd miałem wiedzieć? Nie mogłem! Popatrzcie tylko na niego; ile byście się spodziewali przy nim znaleźć? Parę miedziaków, zgadza się? Przecież w ogóle byśmy go nie ruszyli, ale wracaliśmy już do domu. Człowiek chce zrobić komuś przysługę i co z tego ma?
— A ile miał? — zainteresował się Tomjon.
— To musi być ze sto srebrnych dolarów! — jęknął Boggis i machnął sakiewką. — Przecież to nie moja skala! Nie moja klasa! Nie dam sobie rady z takimi pieniędzmi. Żeby tyle kraść, trzeba być w Gildii Prawników albo co. Przekroczyłem swoją kwotę.
— Więc mu oddaj — zaproponował chłopiec.
— Ale wypisałem pokwitowanie!
— One wszystkie mają, no wiesz, takie numerki — wyjaśnił młodszy z bratanków. — Gildia potem sprawdza, tak jakby… Hwel chwycił Tomjona za rękę.
— Przepraszam na moment — rzucił załamanemu złodziejowi i pociągnął chłopca na drugą stronę ulicy.
— No dobra — rzekł. — Kto tu zwariował? Oni? Ja? Ty? Tomjon wytłumaczył.
— To jest legalne?
— W pewnym sensie. Fascynujące, prawda? Jakiś człowiek w oberży mi o tym opowiadał.
— Ale ten tutaj ukradł za dużo?
— Na to wygląda. Jak rozumiem, Gildia bardzo surowo przestrzega przepisów.
Ofiara napadu jęknęła cicho. I zabrzęczała.
— Przypilnuj go — powiedział Tomjon. — A ja wszystko załatwię.
Wrócił do wyraźnie zmartwionych złodziei.
— Mój klient uważa — oświadczył — że sytuacja mogłaby zostać rozwiązana, gdybyście zwrócili mu pieniądze.
— Tak… — Boggis traktował ten pomysł jak całkiem nową teorię kreacji kosmosu. — Ale pokwitowanie, rozumiesz, musimy je wypełnić, czas, miejsce, podpisy i wszystko…
— Mój klient sądzi, że moglibyście ewentualnie okraść go, powiedzmy, z pięciu miedziaków — zaproponował gładko Tomjon.
— Wcale tak nie sądzę, do licha! — wrzasnął Błazen, który powoli wracał do siebie.
— Co oznacza dwa miedziaki jako zysk firmy plus koszta trzech miedziaków za czas, opłaty…
— Zużycie pałki — dodał Boggis.
— Właśnie.
— Przyzwoicie. Bardzo przyzwoicie. — Boggis spojrzał nad głową Tomjona na Błazna, który był już całkiem przytomny i bardzo zły. — Wyjątkowo przyzwoicie — powtórzył głośno. — Dyplomatycznie. Bardzo zobowiązany… — Przyjrzał się Tomjonowi. — A może coś dla szlachetnego pana? — zaproponował. — W tym miesiącu mamy specjalną ofertę na CUG. Praktycznie bezbolesne. Nic pan nie poczuje.
— Prawie nie przebija skóry — dodał starszy bratanek. — A do tego wybór kończyny.
— W tej dziedzinie zostałem już dobrze obsłużony — zapewnił Tomjon.
— Aha. No tak. Cóż, w tej sytuacji… Nie ma sprawy.
— Pozostaje tylko — podjął Tomjon, gdy złodzieje zaczęli się oddalać — kwestia opłat prawnych.
Delikatna szarość u kikuta nocy zalewała cale Ankh-Morpork. Tomjon i Hwel siedzieli naprzeciw siebie przy stole w swojej kwaterze i liczyli.
— Według mnie trzy srebrne dolary i osiemnaście miedziaków zysku — stwierdził Tomjon.
— To zdumiewające — oświadczył Błazen. — Znaczy się to, jak zaproponowali, że pójdą do domu i przyniosą pieniądze… Kiedy wygłosiłeś do nich mowę o prawach człowieka.
Jeszcze raz posmarował maścią głowę.
— A ten najmłodszy się rozpłakał — dodał. — Niewiarygodne.
— To przechodzi — uspokoił go Hwel.
— Jesteś chyba krasnoludem?
Hwel uznał, że nie może zaprzeczyć.
— Domyślani się, że jesteś błaznem — rzekł.
— Tak. To te dzwonki, prawda? — spytał zmęczonym głosem Błazen i rozmasował żebra.
— Tak, dzwonki też. — Tomjon uśmiechnął się krzywo i kopnął Hwela pod stołem.
— Jestem wam bardzo wdzięczny — zapewnił Błazen. Wstał i skrzywił się. — Naprawdę chciałbym się jakoś odwdzięczyć. Jest tu jakaś otwarta gospoda?
Tomjon stanął obok niego przy oknie i wskazał ulicę.
— Widzisz wszystkie te szyldy gospod?
— Tak. O rany, są ich setki…
— Zgadza się. A widzisz ten na końcu, taki niebiesko-biały?
— Tak, chyba tak.
— No więc o ile wiem, to jedyna w okolicy, którą w ogóle czasem zamykają.
— Proszę więc, pozwól zaprosić się na drinka. Przynajmniej tyle mogę zrobić. I jestem pewien, że twój mały przyjaciel też chciałby coś wyżłopać.
Hwel ścisnął krawędź blatu i otworzył usta, by ryknąć.
I znieruchomiał.
Patrzył na obu, Błazna i Tomjona. Usta wciąż miał otwarte.
Zamknął je z trzaskiem.
— Coś się stało? — zatroskał się Tomjon.
Hwel odwrócił głowę. Miał za sobą ciężką noc.
— Zwykłe złudzenie — mruknął. — Chętnie bym się czegoś napił — dodał. — Z przyjemnością ożłopię się jak wściekły. Właściwie, pomyślał, po co się bronić?
— Wytrzymam nawet śpiewy — stwierdził.
— Jakie było następne słowo? — Chyba „złoto”.
— Aha.
Hwel zajrzał niepewnie do kufla. Pijaństwo miało swoje zalety: zatrzymywało fale natchnienia.
— I opuściłeś „złoto” — dodał.
— Gdzie? — zdziwił się Tomjon. Miał na głowie błazeńską czapkę.
Hwel zastanowił się.
— Mam wrażenie — stwierdził w skupieniu — że między „złotem” a „złotem”. I uważam… — Raz jeszcze zajrzał do kufla. Był pusty: przerażający widok. — Uważam… — spróbował znowu, aż wreszcie zrezygnował i wygłosił kwestię zastępczą: — Uważam, że wypiłbym jeszcze jeden.
— Kolej na mój krzyk — oświadczył Błazen. — Cha, cha, cha. Mój pisk. Cha, cha, cha.
Spróbował wstać i uderzył głową w sufit.
W półmroku tuzin toporów zostało ujęte mocniej. Ta część Hwela, która była jeszcze trzeźwa i przerażona widząc, że reszta jest pijana, kazała mu pomachać ręką w stronę oczu, spoglądających na nich spod ściągniętych brwi.
— Wszystko w porządku — oznajmił barowi w całości. — On nie chciał… To bardzo zabawny ten… głupek. Błazen. Bardzo zabawny Błazen aż z… skądś tam.
— Z Lancre — podpowiedział Błazen i usiadł ciężko na barze.
— Właśnie. Daleko jechał skądś tam, brzmi to jak choroba stóp. Nie umie się zachować. Nie zna krasnoludów.
— Cha, cha, cha — powiedział Błazen, trzymając się za głowę. — Tam skąd pochodzę, ich liczba jest dosyć… dosyć… niska!
Hwel poczuł, że ktoś stuka go w ramię. Odwrócił się i spojrzał na surowe, obrośnięte oblicze pod stalowym hełmem. Krasnolud podrzucał znacząco siekierkę.
— Poradź swojemu przyjacielowi, żeby był trochę mniej zabawny — poradził. — Albo będzie bawił demony w piekle. Hwel przyjrzał mu się poprzez alkoholowy opar.
— Kim jesteś? — zapytał.
— Grabpot Gromowy Dech — odparł krasnolud, uderzając pięścią o kolczugę na piersi. — I powiadam… Hwel przyjrzał się bliżej.
— Zaraz… Ja cię znam! — zawołał. — Masz manufakturę kosmetyków przy Hobfast. W zeszłym tygodniu kupowałem u ciebie podkład.