Выбрать главу

Cień paniki przemknął po twarzy Gromowego Dechu. Pochylił się do Hwela.

— Ciszej, ciszej — szepnął.

— Zgadza się. Było tam napisane: Wytwórnia Elfickich Perfum Oraz Różu i S-ka.

— Świetny towar — oświadczył Tomjon, próbując powstrzymać ześlizgiwanie się z wąskiej ławy. — Zwłaszcza numer 19, Trupia Zieleń. Ojciec przysięga, że jest najlepszy. Pierwsza klasa.

Krasnolud w zakłopotaniu zważył w ręku broń.

— No… Właściwie… — powiedział. — Och. Ale… Tak. Dziękuję. Wyłącznie najlepsze ingrediencje, gwarantowane.

— Tym je siekasz, co? — wtrącił z niewinną miną Hwel, wskazując topór. — Czy może masz dzisiaj wolne?

Brwi Gromowego Dechu zjeżyły się znowu niby zjazd karaluchów.

— Zaraz, czy wy jesteście z teatru?

— To właśnie my — potwierdził Tomjon. — Wędrowni aktorzy. Nie, stojący w miejscu aktorzy — poprawił się. — A teraz zjeżdżający z ławy aktorzy.

Krasnolud upuścił topór i usiadł. Nagły entuzjazm złagodził jego surową twarz.

— Byłem w zeszłym tygodniu — powiedział. — Bardzo mi się podobało. Była taka dziewczyna i ten chłopak, ale ona wyszła za tego starucha, a potem był jeszcze jeden, i powiedzieli, że nie żyje, więc ona uciekła i wypiła truciznę, ale później się okazało, że ten jeden był naprawdę tym drugim, ale nie mógł jej powiedzieć, bo… — Gromowy Dech przerwał i wytarł nos. — Bardzo tragiczne. Płakałem przez całą drogę do domu. Nie wstydzę się wam przyznać. Była taka blada.

— Numer 19 i warstwa pudru — oznajmił wesoło Tomjon. — I trochę brązowego cienia do powiek.

— Co?

— I parę chustek pod kamizelką — dodał.

— O czym on mówi? — zwrócił się krasnolud do towarzyszy. Hwel uśmiechnął się w głąb kufla.

— Daj im monolog Gretaliny, mały — rzucił.

— Dobra.

Tomjon wstał, walnął głową w sufit, usiadł, po czym w ramach kompromisu ukląkł na podłodze. Przycisnął dłonie do tego, co — przy niewielkiej zmianie chromosomów — byłoby jego łonem.

— Kłamiesz, zwąc latem… — zaczął.

Zebrani krasnoludowie słuchali w milczeniu. Któryś upuścił topór i wszyscy głośno go uciszyli.

— …i śnieg topnieje. Żegnaj — zakończył Tomjon. — Wypija fiolkę, upada za blanki. Zejść po drabinie, zdjąć suknię, włożyć kaftan Śmiesznego Strażnika Drugiego, odczekać, wejście z lewej kulisy. Cóż to, dobry…

— Chyba wystarczy — przerwał mu Hwel cichym głosem. Kilku krasnoludów roniło łzy do hełmów. Grzmiał chór wycieranych nosów.

Gromowy Dech przetarł oczy chusteczką z kolczugi.

— To najsmutniejsze słowa, jakie w życiu słyszałem — oświadczył. Spojrzał na Tomjona. — Zaraz… — Coś sobie uświadomił. — To mężczyzna. A ja się prawie zakochałem w tej dziewczynie na scenie. — Szturchnął Hwela. — Nie jest on trochę elfem, co?

— Absolutny człowiek — odparł Hwel. — Znam jego ojca. Raz jeszcze przyjrzał się uważnie Błaznowi, który obserwował ich z rozdziawionymi ustami.

Nie, pomyślał. Zwykły przypadek.

— To jest gra — wyjaśnił. — Dobry aktor może być każdym.

Czuł wzrok Błazna, przewiercający mu kark.

— No tak, ale przebierać się za kobietę to już trochę… — mruknął z powątpiewaniem Gromowy Dech.

Tomjon zsunął buty i klęknął na nich, a jego twarz znalazła się na jednym poziomie z obliczem krasnoluda. Przyglądał mu się badawczo przez kilka sekund, po czym przekształcił własne rysy.

I nagle w barze znalazło się dwóch Gromowych Dechów. To fakt, jeden z nich klęczał i najwyraźniej był ogolony.

— Cóż to, cóż to! — odezwał się Tomjon głosem krasnoluda.

Pozostali bywalcy lokalu uznali to za prześmieszny dowcip. Mieli raczej niewyrafinowane poczucie humoru. Kiedy zebrali się wokół dziwnej pary, Hwel poczuł delikatne klepnięcie w ramię.

— Wy dwaj jesteście z teatru? — zapytał Błazen, już prawie trzeźwy.

— Zgadza się.

— W takim razie przejechałem pięćset mil, żeby was znaleźć.

* * *

Był, jak by zanotował Hwel w didaskaliach, Ten Sam Dzień, Później. Stuki młotków, asystujące narodzinom teatru Disk z jego kolebki rusztowań, uderzały Hwela w głowę i przebijały się na drugą stronę.

Pamiętał, że pili. Tego był pewien. Krasnoludy postawiły im jeszcze wiele kolejek, a Tomjon wcielał się w kolejne postacie. Potem wszyscy poszli do innego baru, który dobrze znał Gromowy Dech, potem do klatchiańskiej jadłodajni, a potem wszystko przesłoniła mgła…

Żłopanie nie szło mu za dobrze. Za dużo alkoholu trafiało do ust.

Sądząc po smaku, jaki w nich czuł, jakaś niewstrzemięźliwa nocna istota także zaliczyła bezpośrednie trafienie.

— Dasz radę? — spytał Vitoller.

Hwel cmoknął wargami, żeby pozbyć się tego smaku.

— Ja myślę — stwierdził Tomjon. — Brzmiało interesująco, kiedy opowiadał. Niedobry król rządzi z pomocą złych czarownic. Burze. Upiorne lasy. Prawowity Następca Tronu staje do Walki na Śmierć i Życie. Błysk Sztyletu. Krzyki i zamieszanie. Zły król ginie. Dobro zwycięża. Biją dzwony.

— Mogę zorganizować deszcz różanych płatków — obiecał Vitoller. — Pewien dobrze znany mi człowiek zdobędzie je za rozsądną cenę.

Hwel bębnił palcami po stole. Uwagę całej trójki ściągał worek srebra, który Błazen wręczył krasnoludowi. Już sama ta kwota wystarczała, by zakończyć budowę Disku. A była mowa o większych sumach. Patronat — tak to brzmiało.

— Zgodzisz się, prawda? — spytał Vitoller.

— Jest w tym coś… — przyznał Hwel. — Ale… sam nie wiem.

— Nie próbuję na ciebie naciskać — zapewnił Vitoller. Trzy pary oczu znowu spojrzały na worek pieniędzy.

— Trochę to podejrzane — stwierdził Tomjon. — To znaczy owszem, Błazen jest raczej przyzwoity. Ale kiedy mówi… To dziwne. Usta wypowiadają słowa, a oczy mówią coś innego. I wolałby, mam wrażenie, żebyśmy uwierzyli oczom.

— Z drugiej strony — wtrącił pospiesznie Vitoller — komu to zaszkodzi? Liczą się sztuki srebra… Hwel podniósł głowę.

— Co? — zapytał sennie.

— Powiedziałem, że liczy się sztuka i gra — wyjaśnił Vitoller.

Znowu zapadła cisza, zakłócana tylko bębnieniem palców Hwela. Worek srebra jakby jeszcze urósł. Wydawało się wręcz, że wypełnia cały pokój.

— Rzecz w tym… — zaczął Vitoller, niepotrzebnie głośno.

— Moim zdaniem… — zaczął równocześnie Hwel. Obaj urwali.

— Ty pierwszy. Przepraszam.

— To nic ważnego. Mów.

— Chciałem powiedzieć, że i tak stać nas na budowę Disku — stwierdził Hwel.

— Tylko na ściany i scenę. Nic więcej. Nie wystarczy na zapadnię ani na maszynę do opuszczania bogów z nieba. Ani na obrotową scenę, ani na wentylatory do wiatru.

— Kiedyś radziliśmy sobie bez tego — przypomniał Hwel. — Pamiętasz, jak było za dawnych czasów? Mieliśmy tylko parę desek i trochę pomalowanej derki. Ale duch w nas płonął. Kiedy potrzebny był wiatr, sami musieliśmy go zrobić. Oczywiście — dodał ciszej — dobrze by było kupić maszynę do fal. Mam taki pomysł ze statkiem rozbitym na wyspie, gdzie taki…

— Przykro mi. — Vitoller pokręcił głową.

— Przecież mieliśmy tłumy na widowni! — zawołał Tomjon.

— Pewnie, chłopcze. Pewnie. Ale płacili po pół miedziaka. A rzemieślnicy chcą srebra. Jeśli chcieliśmy być bogatymi ludźmi… być bogaci — poprawił się — powinniśmy urodzić się jako stolarze. — Vitoller poruszył się niespokojnie. — I tak już jestem winien Trollowi Chrystofrazowi zbyt wiele.