Выбрать главу

Hwel i Tomjon wytrzeszczyli oczy.

— To przecież ten, co wyrywa ludziom ręce i nogi — szepnął Tomjon.

— Ile mu jesteś winien? — zapytał Hwel.

— Nie ma się czym martwić — zapewnił Vitoller. — Odsetki płacę w terminie. Mniej więcej.

— Tak, ale ile on chce?

— Rękę i nogę.

Krasnolud i chłopiec wpatrywali się w niego ze zgrozą.

— Jak mogłeś postąpić tak…

— Zrobiłem to dla was! Tomjon zasługuje na lepszą scenę, nie powinien rujnować sobie zdrowia sypianiem w wozach, nie znając rodzinnego domu. A ty, mój drogi, też musisz gdzieś osiąść, mieć wszystkie te rzeczy, które mieć powinieneś, zapadnie i… maszynę do fal i tak dalej. Wy mnie na to namówiliście, ale pomyślałem: mają rację. Co to za życie, ciągle w drodze, dwa przedstawienia dziennie dla bandy wieśniaków, a potem chodzić w kółko i nadstawiać kapelusza. Co to za przyszłość? Pomyślałem, że musimy znaleźć sobie jakieś miejsce, porządne, z wygodnymi fotelami dla arystokracji, dla ludzi, którzy nie rzucają na scenę ziemniaków. Powiedziałem sobie: do diabła z kosztami. Chciałem, żebyście…

— Dobrze, dobrze! — wrzasnął Hwel. — Napiszę ją!

— A ja w niej zagram — obiecał Tomjon.

— Pamiętajcie, że was nie zmuszam. To wasza decyzja.

Hwel za stołem zmarszczył czoło. Musiał przyznać, że w historii było kilka niezłych elementów. Na przykład trzy czarownice. Dwie by nie wystarczały, czterech byłoby za dużo. Mogłyby mieszać się w przeznaczenie ludzkości i w ogóle. Dużo dymu i zielone światło. Wiele można osiągnąć z trzema czarownicami. Aż dziw, że nikt dotąd o tym nie pomyślał.

— Czyli mogę powiedzieć temu Błaznowi, że się zgadzamy? — upewnił się Vitoller.

I oczywiście z porządną burzą nie może się nie udać. Miał jeszcze ten numer z duchem, który Vitoller wyciął z Jak sobie chcecie, tłumacząc, że nie stać go na muślin. Mógłby też wprowadzić Śmierć. Młody Dafe świetnie by zagrał Śmierć, ucharakteryzowany na biało i w koturnach…

— Mówił, że skąd przyjechał? — zapytał.

— Z Ramtopów — odparł aktor. — Jakieś małe królestwo, o którym nikt nie słyszał. Nazwa brzmi jak choroba płuc.

— Droga tam zajmie miesiące.

— Ale chciałbym pojechać — oświadczył Tomjon. — Tam się urodziłem.

Vitoller spojrzał na sufit. Hwel wbił wzrok w podłogę. Wszystko było lepsze niż patrzenie sobie w oczy.

— Tak przecież mówiłeś — przypomniał chłopiec. — Kiedy byliście na trasie w górach.

— Tak, ale nie pamiętam gdzie — odparł Vitoller. — Wszystkie te górskie miasteczka wydawały mi się takie same. Więcej czasu spędzaliśmy na przepychaniu wozów przez strumienie i wciąganiu pod górę niż na scenie.

— Mógłbym zabrać paru młodszych chłopaków i zrobilibyśmy sobie wakacje. Wystawilibyśmy stare numery. A i tak bylibyśmy z powrotem na Dzień Duchowego Ciasta. Ty mógłbyś zostać i pilnować teatru, a my byśmy wrócili na wielkie otwarcie. — Tomjon uśmiechnął się do ojca. — Dobrze by im to zrobiło — stwierdził niewinnie. — Sam mówiłeś, że ci młodzi w ogóle nie wiedzą, co to jest życie aktora.

— Hwel musi jeszcze napisać sztukę — zauważył Vitoller. Hwel milczał. Wpatrywał się w pustkę. Po chwili jego ręka sięgnęła pod dublet i wyjęła plik kartek. Potem zniknęła gdzieś koło pasa, by położyć na stole zakorkowany kałamarz i pęk piór.

Przyglądali się, jak — nie patrząc na nich — krasnolud wygładził papier, otworzył kałamarz, zanurzył w nim pióro, uniósł je — zawisło w powietrzu niby jastrząb czekający na ofiarę — i zaczął pisać.

Vitoller skinął na Tomjona.

Jak najciszej wyszli z pokoju.

* * *

Po południu przynieśli pod drzwi tacę zjedzeniem i ryzę papieru.

W porze herbaty taca wciąż była na miejscu. Papier znikł. Kilka godzin później przechodzący członek trupy zameldował, że słyszał krzyk: „To nie może działać! Jest tłem do przodu!” i stuk jakiegoś przedmiotu ciśniętego o ścianę.

W porze kolacji Vitoller usłyszał wołanie o więcej świec i świeże pióra.

Tomjon usiłował wcześniej iść spać, ale sen nie przychodził, spłoszony odgłosami twórczej pasji z sąsiedniego pokoju. Dobiegały stamtąd pomruki o balkonach i czy świat naprawdę potrzebuje maszyn do fal. Reszta była milczeniem, jeśli nie liczyć nieustannego skrobania pióra.

W końcu Tomjon zasnął. I śnił.

— Do roboty. Czy tym razem mamy wszystko?

— Tak, Babciu.

— Rozpal ogień, Magrat.

— Tak, Babciu.

— Dobrze. Teraz sprawdzimy…

— Wszystko tu spisałam, Babciu.

— Umiem czytać, moja droga. Dziękuję ci uprzejmie. Co my tu mamy… „Czarodziejski krąg zawiedźmy wkoło kotła, wrzućmy doń zbójczych jadów pełną dłoń…” Co to niby ma być?

— Nasz Jason zarżnął wczoraj świnię, Esme.

— Jak dla mnie to całkiem dobre flaki, Gytho. Gdybym miała osądzać, to zostało w nich jeszcze parę solidnych posiłków.

— Babciu, proszę!

— W Klatchu jest wielu głodujących, którzy nie kręciliby na nie nosem, ot co… No dobrze, dobrze. „Kukurydza, soczewica niechaj kocioł ten nasyca”? A co z ropuszyskiem?

— Babciu, proszę… Opóźniasz wszystko. Wiesz, że Mateczka była przeciwna zbędnemu okrucieństwu. Białko roślinne to doskonały zamiennik.

— To znaczy, że żabiego oka i bagnistego węża szczęki też nie będzie?

— Nie, Babciu.

— Ani tygrysiej scuchłego trzewa?

— Tutaj.

— Co to jest, do diabła? Wybacz mój klatchiański…

— To jest trzewo tygrysicy. Nasz Wane dostał je u kupca z obcych stron.

— Jesteś pewna?

— Nasz Wane specjalnie pytał, Esme.

— Dla mnie wygląda jak każde inne trzewo. Zresztą niech będzie. „Dalej! żwawo! hasa! hej! Buchaj, ogniu! Kotle, wrz… ”Dlaczego kocioł nie wrze, Magrat!

Tomjon obudził się drżący. Pokój zasłoniła ciemność. Na dworze kilka gwiazd przebijało swymi promieniami miejską mgłę, od czasu do czasu rozlegał się gwizd jakiegoś złodzieja czy rabusia, zajętych swoimi absolutnie legalnymi interesami.

W sąsiednim pokoju panowała cisza, ale chłopiec widział pod drzwiami wąski pasek światła świecy.

Wrócił do łóżka.

Za mętną rzeką Błazen także się obudził. Zatrzymał się w Gildii Błaznów, nie z własnego wyboru, ale po prostu książę na nic innego nie dał mu pieniędzy. Zresztą sen i tak nie przychodził. Chłodne mury budziły zbyt wiele wspomnień. Poza tym, kiedy wytężał słuch, słyszał stłumione szlochy i czasem jęki z pokojów studentów, którzy ze zgrozą rozmyślali o czekającym ich życiu.

Poprawił twardą jak kamień poduszkę i ułożył się, by zapaść w niespokojny sen. Może śnić.

— Dla nadania konsystencji. Ale nie pisze tu, jakiej konsystencji.