Выбрать главу

Verence opadł na ławę, ostrożnie, żeby przez nią nie przeniknąć, i ukrył twarz w dłoniach. Słyszał, że śmierć bywa nieprzyjemna. Po prostu nie uświadamiał sobie, jak bardzo.

Chciał zemsty. Chciał się wydostać z tego nagle obrzydliwego zamku i odszukać syna. Ale jeszcze bardziej przeraziło go odkrycie, że tak naprawdę w tej chwili chce przede wszystkim talerza cynaderek.

* * *

Mokry świt płynął przez kraj, pokonał mury obronne zamku Lancre, szturmem zdobył twierdzę i wreszcie przebił się przez okna pokoju na wieży. Książę Felmet spoglądał ponuro na ociekający deszczem las. Było go strasznie dużo. Książę nie miał nic przeciwko drzewom jako takim, jedynie widok tak wielu ich w jednym miejscu wpędzał go w depresję. Ciągle miał ochotę je liczyć.

— W samej rzeczy, kochanie — powiedział.

Tym, którzy go znali, książę przywodził na myśl rodzaj jaszczurki, możliwe że z gatunku, który żyje na wyspach wulkanicznych, porusza się raz dziennie, ma śladowe trzecie oko i mruga parę razy w miesiącu. On sam uważał się za człowieka cywilizowanego, przeznaczonego do życia w suchym powietrzu i jasnym słońcu porządnie zorganizowanego klimatu.

Z drugiej strony, myślał, takiemu drzewu to dobrze. Drzewa nie mają uszu; był tego prawie pewien. I jakoś sobie radzą bez błogosławionego stanu małżeńskiego. Dąb samiec — musi gdzieś to sprawdzić — dąb samiec po prostu wysypuje swój pyłek na wiatr, a cała ta sprawa z żołędziami… chyba że to dębowe jabłka, nie, raczej na pewno żołędzie… odbywa się gdzie indziej…

— Tak, mój skarbie — powiedział.

Tak, drzewa dobrze to sobie wymyśliły. Książę Felmet spojrzał gniewnie na sklepienie liści. Samolubne dranie.

— Z całą pewnością, najdroższa — powiedział.

— Co? — warknęła księżna.

Książę zawahał się, rozpaczliwie usiłując odtworzyć ostatnie pięć minut monologu. Chodziło chyba o niego, o to, że jest tylko w połowie mężczyzną i… kaleką w duchu? Był też przekonany, że słyszał skargę na chłód w zamku. Tak, zapewne o to właśnie chodzi. No cóż, te przeklęte drzewa przynajmniej raz mogą się na coś przydać.

— Każę ściąć je i natychmiast tu przynieść, umiłowana — obiecał.

Lady Felmet na moment zaniemówiła, a takie wydarzenie godne jest odnotowania w kalendarzu. Była kobietą potężną i władczą. Ludzie spotykający ją po raz pierwszy mieli wrażenie, że stają przed dziobem galeonu pod pełnymi żaglami. Efekt ten zwiększało jeszcze błędne przekonanie lady Felmet, że do twarzy jej w czerwonym aksamicie. W każdym razie nie kontrastował on z jej cerą, ale wręcz pasował do niej doskonale.

Książę często myślał o swoim szczęściu, które kazało mu ją poślubić. Gdyby nie potężny napęd jej ambicji, byłby teraz zwykłym miejscowym wielmożą; nie miałby nic do roboty prócz polowania, pijaństwa i korzystania ze swego droit de seigneur[2]. Tymczasem teraz znalazł się tylko o jeden stopień od tronu i wkrótce będzie władcą wszystkiego, co widzi.

W tej chwili widział jedynie drzewa.

Westchnął.

— Co ściąć? — spytała lodowatym tonem lady Felmet.

— Drzewa, naturalnie — wyjaśnił książę.

— A co drzewa mają z tym wspólnego?

— No wiesz… Jest ich tak strasznie dużo — oznajmił z uczuciem.

— Nie zmieniaj tematu!

— Przepraszam, moja najsłodsza.

— Zastanawiałam się właśnie, jak mogłeś być takim głupcem i pozwolić im uciec? Mówiłam ci, że ten sługa jest o wiele za lojalny. Komuś takiemu nie można ufać.

— Nie, moja ukochana.

— I pewnie nie wpadło ci do głowy, żeby kogoś za nimi posłać?

— Bentzena, moja najdroższa. I dwóch gwardzistów.

— Aha…

Księżna urwała. Bentzen, dowódca osobistej gwardii książęcej, był zabójcą tak skutecznym, jak psychotyczna mangusta. Sama by go wybrała. Przez moment poczuła irytację, gdyż straciła szansę krytykowania męża. Szybko jednak odzyskała panowanie nad sobą.

— W ogóle nie musiałby jechać, gdybyś mnie posłuchał. Ale nie, nigdy.

— Co nigdy, moja namiętności?

Książę ziewnął. Miał za sobą długą noc. Szalała burza z piorunami o całkiem zbędnie dramatycznych efektach. Była też ta nieprzyjemna sprawa z nożami.

Wspomniano już, że książę Felmet znalazł się o jeden stopień od tronu. Stopień, o którym mowa, tkwił u szczytu schodów prowadzących do głównego holu. Z tych schodów stoczył się w ciemności król Verence, by wylądować — wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu — na własnym sztylecie.

Jednakże jego osobisty lekarz wyjaśnił, że jest to śmierć z przyczyn naturalnych. Bentzen odwiedził księcia i wytłumaczył, że upadek ze schodów ze sztyletem w plecach to choroba wywołana przez nierozsądne mielenie językiem.

Zaraziło się nią już kilku członków królewskiej gwardii, którzy mieli kłopoty ze słuchem. Wybuchła niewielka epidemia.

Książę zadrżał. Pewne szczegóły minionej nocy wydawały mu się równocześnie zamglone i okropne.

Próbował się uspokoić, że wszelkie nieprzyjemności dobiegły końca i że ma już królestwo. Niewielkie, co prawda, i składające się głównie z drzew, ale jednak królestwo. Razem z koroną.

Jeśli tylko uda sieją znaleźć.

Zamek Lancre został wzniesiony na skale przez architekta, który słyszał o Gormenghaście, ale nie dysponował odpowiednim budżetem. Poradził sobie nieźle z drobną konfekcją barbakanów z wyprzedaży i przecenionych piwnic, przypór, blanków, maszkaronów, wież, dziedzińców, fortec i lochów. Właściwie znalazł wszystko, czego trzeba zamkowi, z wyjątkiem może porządnych fundamentów i zaprawy murarskiej, której nie wypłukuje lekki deszcz.

Zamek wznosił się na zawrotnej wysokości tysiąca stóp ponad spienionym nurtem rzeki Lancre. Co jakiś czas odpadały od niego jakieś kawałki.

Choć był niewielki, mieścił tysiące schowków, gdzie można by ukryć koronę.

Księżna wyszła z godnością, by znaleźć kogoś innego, kogo mogłaby karcić. Felmet pozostał sam, smętnie wpatrzony w pejzaż za oknem. Zaczynało padać.

Jakby deszcz był znakiem, rozległo się potężne stukanie do bramy. Poważnie zaniepokoiło zamkowego lokaja, który w ciepłej kuchni grał w Okalecz Pana Cebulę z zamkowym kucharzem i zamkowym Błaznem.

Burknął coś niechętnie i wstał.

— Słychać głuche stukanie — oznajmił.

— Jakie? — zdziwił się Błazen.

— Głuche, idioto.

Błazen przyjrzał mu się z niepokojem.

— Głuche i słychać? To jakiś rodzaj zeń, prawda?

Kiedy lokaj poczłapał w stronę wejściowej bramy, kucharz rzucił do puli kolejnego miedziaka i ponad kartami surowo spojrzał na Błazna.

— Co to jest zeń? — zapytał. Brzęknęły dzwonki na czapce.

— No wiesz — odparł Błazen bez namysłu. — To podsekta systemu filozoficznego sumtina z obrotowego Klatchu. Charakteryzuje ją prostota i surowość, a oferuje adeptom osobiste ukojenie i zespolenie osiągnięte drogą medytacji i ćwiczeń oddechowych. Interesującym aspektem tego systemu jest stawianie pozornie bezsensownych pytań w celu poszerzenia bram percepcji.

— Możesz powtórzyć? — spytał podejrzliwie kucharz. Był zirytowany. Kiedy zaniósł do głównego holu śniadanie, miał uczucie, że coś próbuje wyrwać mu tacę z rąk. A jakby tego było mało, książę posłał go z powrotem po… Kucharz zadrżał. Po owsiankę! I jajko na miękko! Był już za stary na takie fanaberie. Miał swoje przyzwyczajenia. Był kucharzem wiernym prawdziwej feudalnej tradycji. Jeśli coś nie miało jabłka w pysku i nie dało się upiec, on nie chciał tego podawać.

вернуться

2

Cokolwiek to było. Nigdy nie znalazł nikogo, kto zechciałby mu to wytłumaczyć. Jednak było to stanowczo coś, co pan feudalny musi posiadać, a także — był pewien — wymagało to częstego używania; inaczej zapewne mogłoby zardzewieć. Wyobrażał sobie, że to coś w rodzaju wielkiego miecza. Podjął decyzję, że zdobędzie taki miecz i — do licha — będzie z niego korzystał.