Выбрать главу

— Lepsze to niż utonąć — stwierdziła Niania Ogg.

Sięgnęła nad kominek i zdjęła glinianą fajkę, podobną do kotła ze smołą. Zapaliła ją kawałkiem drewna z paleniska. Greebo przyglądał jej się uważnie ze swej poduszki.

Magrat z roztargnieniem uniosła z kuli zasłonę i spojrzała w głąb.

— Myślę — rzekła — że nigdy nie zrozumiem czarownictwa. Już mam wrażenie, że mi się udało, i wtedy ono się zmienia.

— Jesteśmy tylko ludźmi. — Niania Ogg dmuchnęła błękitnym dymem do komina. — Wszyscy są tylko ludźmi.

— Mogę pożyczyć kryształ? — spytała nagle Magrat.

— Nie krępuj się. — Niania uśmiechnęła się. — Pokłóciłaś się z tym młodym człowiekiem?

— Naprawdę nie mam pojęcia, o czym mówisz.

— Nie widziałam go tu od tygodni.

— Och, książę posłał go, by… — Magrat urwała nagle, po czym podjęła: — Posłał go po to czy owo. Ale w ogóle mnie to nie obchodzi.

— To widzę. Weź kulę, oczywiście.

Magrat odetchnęła z ulgą, kiedy bez przeszkód wróciła do domu. Nocą i tak nikt nie bywał na wrzosowiskach, ale przez ostatnie kilka miesięcy sprawy układały się coraz gorzej. Poza ogólną podejrzliwością wobec czarownic, sporo ludzi w Lancre, kontaktujących się ze światem zewnętrznym, zaczynało sobie uświadamiać, że albo a) wydarzyło się więcej, niż dotąd słyszeli, albo b) coś się dzieje z czasem. Niełatwo było to wykazać[19], ale kilku kupców, którzy pokonali górskie szlaki od zimy, wyglądało na starszych niż powinni. Co prawda spodziewano się zwykle w Ramtopach niewyjaśnionych zjawisk, a to ze względu na ich wysoki potencjał magiczny, ale znikające w ciągu jednej nocy parę lat to jednak przesada.

Zaryglowała drzwi, zamknęła okiennice i ostrożnie ułożyła zieloną szklaną kulę na kuchennym stole.

Skoncentrowała się…

* * *

Błazen drzemał pod namiotem na rzecznej barce, płynącej w górę Ankh ze stałą prędkością dwóch mil na godzinę. Nie była to porywająca metoda podróży, ale w końcu dostarczała człowieka na miejsce.

Zdawało się, że nic mu nie grozi, chociaż rzucał się i wiercił przez sen.

Magrat zastanowiła się, jak to jest, przez całe życie robić to, czego się nie lubi. To jak być martwym pomyślała, tylko gorzej, bo jest się żywym i trzeba to znosić.

Uważała Błazna za człowieka słabego, źle pokierowanego i bardzo potrzebującego mocnego kręgosłupa. Tęskniła za nim. Chciałaby, żeby już wrócił, żeby mogła nie chcieć więcej go oglądać.

* * *

Nastało długie, gorące lato.

Nie spieszyli się. Między Ankh-Morpork i Ramtopami leżał spory kawał kraju. Zabawa była — Hwel musiał to przyznać — całkiem dobra. A zabawa nie jest słowem, którego krasno-ludy zbyt często używają.

Jak sobie chcecie podobało się. Jak zawsze. Uczniowie przechodzili samych siebie. Zapominali kwestii, robili żarty. W Sto Lat cały trzeci akt Gretaliny i Melliasa odegrali w dekoracjach drugiego aktu Wojen Magów, ale nikt jakoś nie zauważył, że najwspanialsza scena miłosna w historii dzieje się na tle fali pływowej zalewającej kontynent. Było to możliwe, ponieważ Tomjon grał Gretalinę. Efekt był tak niepokojący, że Hwel kazał mu zmienić rolę w następnym teatrze, jeśli można tak nazwać wynajętą stodołę. Efekt zgrzytał jak zbroja płytowa razem z hełmem, gdyż rolę Gretaliny zagrał młody Wimsloe, nieco prostoduszny, ze skłonnością do jąkania się i piegami, które pewnie znikną z wiekiem.

Następnego dnia w bezimiennej wiosce pośrodku nieskończonego morza kapusty pozwolił Tomjonowi zagrać Starego Miskina w Jak sobie chcecie. W tej roli zawsze błyszczał Vitoller, a nie mógł jej zagrać nikt poniżej czterdziestki, chyba że Stary Miskin miałby nosić poduszkę pod kaftanem i namalowane zmarszczki.

Hwel nie uważał się za starego. W wieku dwustu lat jego ojciec wciąż kopał trzy tony rudy dziennie.

Teraz jednak poczuł się stary. Patrzył, jak Tomjon kuśtyka po scenie i przez jedną chwilę rozumiał, co to znaczy być starym człowiekiem, zakonserwowanym w winie, prowadzącym wojny, o które nikt już nie dbał. Co to znaczy trzymać się krawędzi późnego średniego wieku w strachu przed runięciem w przepaść starości — ale tylko jedną ręką, ponieważ drugą trzeba pokazywać dwa palce Śmierci. Oczywiście, wiedział to, kiedy pisał te kwestie. Ale nie rozumiał.

Ta sama magia nie przeniknęła jakoś do nowej sztuki. Spróbowali jej kilka razy, tak tylko, żeby zobaczyć, jak pójdzie. Widzowie patrzyli w skupieniu, a potem szli do domu. Nie chciało im się nawet czymś rzucić. Nie uważali tej sztuki za złą. W ogóle za nic jej nie uważali.

Ale przecież znalazły się w niej wszystkie niezbędne składniki. Historia pełna była ludów, które wymierzały złym władcom zasłużoną karę. Czarownice zawsze ściągały publiczność. Rola Śmierci była wyjątkowo udana, z kilkoma świetnymi tekstami. Wystarczyło zmieszać wszystko razem… i składniki jakby się wzajemnie znosiły, stawały prymitywnym sposobem zajęcia na kilka godzin sceny.

Późno w noc, kiedy obsada już spała, Hwel siadał w wozie i gorączkowo poprawiał. Przestawiał sceny, obcinał kwestie, dodawał kwestie, wprowadził klauna, włączył jeszcze jedną bitwę, podregulował efekty specjalne. I wciąż nie było wyników. Sztuka przypominała cudowne, złożone malowidło, ucztę wrażeń z bliska, ale z pewnej odległości już tylko barwną plamę.

Kiedy cząstki natchnienia spadały gęsto, próbował nawet zmienić styl. Wstając rano, aktorzy zwykle znajdowali nieudane eksperymenty, dekorujące trawę wokół wozów niby wyjątkowo oczytane grzyby.

Tomjon zachował jedną z najdziwniejszych prób:

PIERWSZA CZAROWNICA: Spóźnia się.

(Pauza)

DRUGA CZAROWNICA: Obiecał, że przyjdzie.

(Pauza)

TRZECIA CZAROWNICA: Obiecał, że przyjdzie, i nie przyszedł. To moja ostatnia jaszczurka. Zachowałam ją dla niego. A on nie przyszedł.

— Myślę — zwrócił się do Hwela później, przy zwijaniu obozu — że powinieneś trochę przystopować. Wykonałeś zamówienie. Nikt nie powiedział, że to musi błyszczeć.

— Ale wiesz, że może. Gdybym tylko zrozumiał, czego brakuje.

— Jesteś całkiem pewien w sprawie tego ducha? — spytał Tomjon.

Rzucił linę w sposób wyraźnie dowodzący, że on nie jest pewien.

— Duchy niczemu nie przeszkadzają — burknął Hwel. — Scena z duchem jest chyba najlepsza, jaką napisałem.

— Zastanawiałem się tylko, czy to odpowiednia dla niej sztuka…

— Duch zostaje. I bierzmy się do roboty.

* * *

Dwa dni później, kiedy niebiesko-biały mur Ramtopów zaczął przesłaniać osiowy horyzont, trupa została zaatakowana. Zdarzenie nie było szczególnie dramatyczne. Właśnie przepchnęli wozy przez bród i odpoczywali w cieniu zagajnika, gdy nagle drzewa zaowocowały bandytami.

Hwel zobaczył szereg sześciu poplamionych i zardzewiałych mieczy. Ich właściciele nie mieli chyba pewności, co dalej robić.

— Mamy tu gdzieś pokwitowanie… — zaczął. Tomjon szturchnął go w bok.

— Nie wyglądają na złodziei Gildii — szepnął. — Myślę, że to niezależna grupa.

Miło byłoby powiedzieć, że przywódca rabusiów był czarnobrodym, zawadiackim brutalem z czerwoną chustą na głowie, złotym kolczykiem i podbródkiem, którym można by czyścić garnki. Pokusa takiego opisu jest właściwie nie do odparcia. Tym bardziej że taki był w samej rzeczy. Hwel uznał, że drewniana noga to już może przesada, nie mógł jednak zaprzeczyć, że człowiek ten dobrze przestudiował swoją rolę.

вернуться

19

Z powodu systemu rejestracji czasu w rozmaitych państwach, królestwach i miastach. Jeśli bowiem na obszarze stu mil kwadratowych ten sam rok jest Rokiem Małego Nietoperza, Przewidywanej Małpy, Łownej Chmury, Krów Tłustych, Trzech Jasnych Ogierów i ma przynajmniej dziewięć numerów, określających czas, jaki upłynął od{W kalendarzu Teokracji Muntabu lata odlicza się w dół, nie wzwyż. Nikt nie wie dlaczego, ale nie jest chyba dobrym pomysłem zostać tam, żeby się przekonać.} kiedy rozmaici królowie, prorocy i niezwykłe zdarzenia byli koronowani, urodzili się lub nastąpiły, w dodatku każdy rok ma inną liczbę miesięcy, niektóre nie mają tygodni, a jedno z państw nie uznaje dnia jako dopuszczalnej miary czasu, można być pewnym tylko jednego: że dobry seks nigdy nie trwa dość długo{Z wyjątkiem szczepu Zabingo z Wielkiego Nefu, ma się rozumieć.}.