Выбрать главу

— No, no — odezwał się herszt bandytów. — Cośmy tu spotkali i czy mają jakieś pieniądze?

— Jesteśmy aktorami — odparł Tomjon.

— Co powinno być odpowiedzią na oba pytania — dodał Hwel.

— I żadnych docinków — zaznaczył zbójca. — Bywałem w miastach, bywałem… I potrafię rozpoznać docinki… — Odwrócił się do swoich ludzi i uniósł brew, by zaznaczyć, że następne zdanie będzie dowcipne. — Jeśli nie będziecie posłuszni, też potrafię rzucić kilka uwag… ostrych.

Za nim trwała martwa cisza — dopóki zniecierpliwiony nie machnął jataganem.

— Wystarczy — rzucił, przekrzykując chór niepewnych śmiechów. — Zabierzemy wszystkie drobne, drogocenności, żywność i ubrania, jakie przy was znajdziemy.

— Mogę coś powiedzieć? — spytał Tomjon. Towarzysze odsunęli się od niego. Hwel uśmiechnął się pod nosem.

— Chcesz prosić o litość, co? — odgadł bandyta.

— Tak jest.

Hwel wbił ręce w kieszenie i spojrzał w niebo, pogwizdując cichutko. Starał się powstrzymać maniakalny uśmiech. Domyślał się, że pozostali aktorzy wpatrują się w Tomjona wyczekująco.

Na pewno wygłosi monolog łaski z Opowieści Trolla, pomyślał…

— Chciałbym tylko zauważyć, że… — Tomjon zmienił pozę, jego głos zabrzmiał głębiej, prawa ręka wysunęła się w dramatycznym geście. — Wartość człowieka nie leży w czynach zbrojnych ni w głodzie straszliwym rabunku…

Znowu będzie jak wtedy, kiedy próbowali nas okraść w Sto Lat, myślał Hwel. Jeśli zechcą nam oddać miecze, co, u licha, możemy z nimi zrobić? W dodatku to takie krępujące, gdy zaczynają płakać.

W tej właśnie chwili świat wokół nich nabrał zielonkawego odcienia. Hwel miał wrażenie, że na samej granicy słyszalności rozbrzmiewają słowa.

— Tam są ludzie z mieczami, Babciu!

— …wać klingami błyszczącymi cud tego świata — mówił Tomjon. Głosy z granicy wyobraźni także mówiły.

— Żaden mój król nie będzie nikogo o nic błagał. Podaj ten dzbanek z mlekiem, Magrat.

— …serce współczucia, pocałunek…

— To prezent od mojej ciotki.

— …ów klejnot klejnotów i koron koronę. Zapadła cisza. Jeden czy dwóch bandytów szlochało cicho, ocierając oczy pięściami.

— To wszystko? — zapytał herszt.

Po raz pierwszy w życiu Tomjon był całkowicie zaskoczony.

— No… Tak — przytaknął. — Hm… Chciałbyś, żebym powtórzył?

— To była dobra przemowa — pochwalił bandyta. — Ale nie wiem, co ma wspólnego ze mną. Jestem człowiekiem praktycznym. Oddajcie, co tam macie cennego.

Jego miecz uniósł się do poziomu grdyki Tomjona.

— Wy wszyscy! Nie stójcie tam jak idioci! Bo chłopak oberwie. Uczeń Wimsloe podniósł rękę.

— Czego? — spytał herszt.

— Czy… Czy na pewno uważnie pan słuchał?

— Nie będę się powtarzał! Albo zaraz usłyszę brzęk monet, albo wy usłyszycie chlupot krwi!

W rzeczywistości jednak usłyszeli świst wysoko w górze, a potem trzask, kiedy dzbanek z mlekiem, oszroniony po locie na dużej wysokości, runął z nieba prosto na szpic hełmu herszta.

Pozostali napastnicy raz tylko spojrzeli na rezultat i uciekli.

Aktorzy przyglądali się leżącemu bandycie. Hwel szturchnął butem bryłę zamarzniętego mleka.

— No, no… — rzekł słabym głosem.

— W ogóle nie zwrócił uwagi… — szepnął Tomjon.

— Urodzony krytyk — wyjaśnił krasnolud.

Dzbanek był niebiesko-biały. To zabawne, że w takich chwilach niektóre szczegóły wbijają się w pamięć. Dzbanek był w przeszłości kilkakrotnie rozbity i starannie posklejany. Ktoś naprawdę go lubił.

— Mieliśmy tu do czynienia — oznajmił Hwel, przywołując na pomoc ostatnie resztki logiki — z jakąś nietypową trąbą powietrzną. Najwyraźniej.

— Przecież dzbanki mleka nie spadają z nieba — zaprotestował Tomjon, demonstrując zadziwiający ludzki talent zaprzeczania temu, co oczywiste.

— Nic o tym nie wiem. Słyszałem o żabach, rybach i kamieniach — odparł Hwel. — Nic nie wyklucza naczyń kuchennych. To po prostu jeden z niezwykłych fenomenów. W tej części świata zdarzają się cały czas. Nie ma w nich nic niezwykłego.

Wrócili do wozów i ruszyli w nietypowym milczeniu. Młody Wimsloe zebrał wszystkie odłamki dzbanka, jakie znalazł, schował je starannie w skrzyni z rekwizytami i do wieczora obserwował niebo w nadziei na cukiernicę.

* * *

Wozy wspinały się na suche zbocza Ram topów — maleńkie pyłki w zamglonym szkle kryształowej kuli. — Nic im nie grozi? — upewniła się Magrat.

— Włóczą się po całej okolicy — odparła Babcia. — Może i potrafią grać, ale sporo musieliby się nauczyć o podróżowaniu.

— To był ładny dzbanek — stwierdziła Magrat. — Teraz już się takiego nie dostanie. Gdybyś powiedziała, co planujesz, to przecież było żelazko na półce.

— Życie to nie tylko dzbanki na mleko.

— U góry był pomalowany w stokrotki. Babcia zignorowała ją.

— Myślę — oznajmiła — że pora już przyjrzeć się temu nowemu królowi. Z bliska. Zarechotała.

— Zarechotałaś, Babciu — zauważyła posępnie Magrat.

— Wcale nie! To był… — Babcia szukała właściwego słowa — …chichot.

— Założę się, że Czarna Aliss też rechotała.

— Musisz uważać, żebyś nie skończyła jak ona — odezwała się Niania Ogg, siedząca przy ogniu. — Na starość zrobiła się trochę dziwna. Zatruwała jabłka i takie różne…

— Nie wydziwiajcie, zachichotałam, tylko trochę… trochę szorstko — parsknęła Babcia. Czuła, że niepotrzebnie stara się bronić. — Zresztą nie ma nic złego w rechotaniu. Byle z umiarem.

* * *

— Myślę — rzekł Tomjon — że się zgubiliśmy. Hwel spojrzał na gorące, liliowe wrzosowisko, ciągnące się aż do strzelistych Ramtopów. Nawet w środku lata proporce śniegu powiewały z najwyższych szczytów. Był to pejzaż opisanego piękna.

Pszczoły pracowały pilnie — a przynajmniej starały się wyglądać i brzęczeć, jakby pracowały — w tymianku przy drodze. Cienie chmur przesuwały się po górskich łąkach. Panował ten rodzaj głębokiej, głuchej ciszy, jaki cechuje środowiska nie tylko pozbawione ludzi, ale też wcale ich nie potrzebujące.

Drogowskazów też nie.

— Zgubiliśmy się dziesięć mil temu — odparł Hwel. — Musi być jakieś inne słowo na określenie naszej obecnej sytuacji.

— Mówiłeś, że góry są zryte krasnoludzkimi sztolniami. I że krasnolud w górach zawsze wie, gdzie się znalazł.

— Mówiłem: pod ziemią. Chodzi o warstwy i formacje skalne. Nie na powierzchni. Pejzaż zasłania.

— Moglibyśmy wykopać dziurę — zaproponował Tomjon.

Ale dzień był ładny, droga wiła się między kępami chwastów i sosen, strażniczek lasu; pozwolili więc mułom podążać własnym tempem. Hwel był przekonany, że droga musi przecież dokądś prowadzić.

Ta geograficzna fikcja wielu wędrowców doprowadziła do zguby. Drogi wcale nie muszą dokądś prowadzić. Muszą tylko gdzieś się zaczynać.

— Naprawdę się zgubiliśmy, prawda? — zapytał po chwili Tomjon.

— Na pewno nie.

— Więc gdzie jesteśmy?