Выбрать главу

Babcia zatonęła w niezwyczajnym, nerwowym milczeniu. Starała się słuchać Prologu. Teatr ją niepokoił. Miał w sobie magię, ale nie należącą do niej, nie będącą w jej władaniu. Teatr zmieniał świat, wypowiadał zdania, które były czymś innym, niż były. Ale to nie wszystko… Ta magia nie była własnością adeptów magii. Panowali nad nią ludzie zwyczajni, nie znający reguł. Zmieniali świat, ponieważ po zmianie brzmiał lepiej.

Książę i księżna siedzieli na tronach pod samą sceną. Babcia widziała, jak książę odwrócił się lekko; zobaczyła jego uśmiech.

Chcę świata takiego, jaki jest, pomyślała. Chcę przeszłości takiej, jaka była. A była o wiele lepsza niż teraz.

Zagrała orkiestra.

Hwel wyjrzał zza kolumny i skinął na Wimsloe’a i Brattsleya. Obaj wykuśtykali w blask pochodni.

STARZEC (Mędrzec): Co stało się z krainą?

STARUSZKA (Babka): To zgroza…

Krasnolud obserwował ich przez chwilę zza kulisy, poruszając bezgłośnie wargami. Potem ruszył do wartowni, gdzie reszta jego zespołu czekała w ostatnich, pospiesznych stadiach wkładania kostiumów.

Hwel wydał z siebie tradycyjny ryk inspicjenta.

— No już — rozkazał. — Żołnierze króla, migiem. I czarownice… Gdzie są te przeklęte czarownice? Młodzi uczniowie stanęli przed nim.

— Zgubiłem kurzajkę!

— W kociołku jest pełno jakiegoś paskudztwa!

— Coś mieszka w mojej peruce!

— Spokój, spokój! — wrzasnął Hwel. — Na premierze wszystko będzie w porządku.

— Dziś jest premiera, Hwel!

Hwel porwał ze stolika garść kitu i nasadził kurzajkę jak pomarańcz. Podejrzana słomiana peruka została wbita na głowę właściciela, razem z trzodą i wszystkim, a pobieżne badanie kociołka doprowadziło do wniosku, że jest pełen właśnie odpowiedniego paskudztwa, co kto ma do takiego paskudztwa?

Na scenie gwardzista upuścił tarcze, schylił się po nią i upuścił włócznię. Hwel wzniósł oczy do nieba i zmówił cichą modlitwę do bogów, którzy akurat patrzą.

Już zaczynało się psuć. Na wcześniejszych próbach były drobne problemy, to fakt. Hwel jednak widział w życiu jedną czy dwie monumentalne katastrofy, a ta zapowiadała się na najgorszą. Zespół był roztrzęsiony jak worek homarów.

Usłyszał, że dialog na scenie cichnie. Pognał do kulisy.

— …pomścić grozę twego ojca zgonu… — syknął i biegiem wrócił do drżących czarownic. I jęknął. Wrzawa i zamieszanie… Ta trójka powinna terroryzować królestwo. Do wejścia została najwyżej minuta.

— No dobra! — zawołał. — Kim jesteście? Złymi prorokiniami, tak?

— Tak, Hwel — odpowiedzieli posłusznie.

— Powiedzcie, kim jesteście — zażądał.

— Jesteśmy złymi prorokiniami, Hwel.

— Głośniej!

— Złe prorokinie!

Hwel przespacerował się wzdłuż szeregu i odwrócił na pięcie.

— I co będziecie robić?

Druga Czarownica podrapał się w zamieszkaną perukę.

— Będziemy przeklinać ludzi? — zaryzykował. — Tak stoi w tekście.

— Nie SŁYSZĘ cię!

— Będziemy przeklinać ludzi! — krzyknęli chórem, stając na baczność. Wpatrywali się wprost przed siebie, żeby uniknąć jego spojrzenia.

Hwel zawrócił.

— Kim jesteście?

— Prorokiniami, Hwel.

— Jakimi prorokiniami?

— Jesteśmy pokątnymi starymi prorokiniami! — huknęli, wyraźnie nabierając ducha.

— A jakimi pokątnymi starymi prorokiniami?

— Złymi, pokątnymi starymi prorokiniami!

— Spiskujecie?

— Tak!

— Skrywacie się?

— Tak!

Hwel wyprostował się na całą wysokość, co prawda niewielką.

— Kim jesteście?! — ryknął.

— Jesteśmy spiskującymi, skrytymi, pokątnymi starymi prorokiniami!

— Tak jest!

Wskazał drżącym palcem scenę, zniżył głos i dokładnie w tej chwili cząstka natchnienia przemknęła przez atmosferę i wbiła się w kreatywny ośrodek jego mózgu, wywołując słowa:

— A teraz idźcie tam i sprawcie im piekło! Nie dla mnie. Nie dla cholernego kapitana. — Przesunął niedopałek wyimaginowanego cygara z jednego kącika ust w drugi, odsunął nie istniejący hełm i wychrypiał: — Ale dla kaprala Walkowskiego i jego pieska.

Patrzyli na niego z niedowierzaniem.

Ktoś potrząsnął arkuszem blachy i czar prysł.

Hwel westchnął. Dorastał w górach, gdzie burze przechadzały się między szczytami na nogach błyskawic. Pamiętał burze, które pozostawiały góry w innym kształcie i kładły całe lasy. Arkusz blachy to jednak nie to samo, choćby potrząsany z entuzjazmem.

Choć raz, pomyślał. Choć raz pozwólcie mi zrobić to jak należy.

Otworzył oczy.

— Czego tu jeszcze stoicie?! — ryknął do czarownic. — Na scenę i przeklnijcie ich!

Patrzył, jak odbiegają. I wtedy Tomjon postukał go w głowę.

— Hwel, nie ma korony.

— Hm… — odparł krasnolud, zajęty w myślach budową maszyn do grzmotu i błyskawic.

— Nie ma korony, Hwel. Muszę nosić koronę.

— Oczywiście, że jest. Ta duża, z czerwonym szkłem, imponująca. Używaliśmy jej w tym mieście z dużym rynkiem…

— Chyba ją tam zostawiliśmy.

Znowu blaszanym dźwiękiem zahuczał grom, ale ta część Hwela, która żyła sztuką, dosłyszała coraz wolniejszy dialog na scenie. Skoczył do kulisy.

— …zdusiłam dziecię niejedno… — syknął i pognał z powrotem.

— No to poszukaj innej — powiedział. — W skrzyni z rekwizytami. Jesteś Złym Królem i musisz mieć koronę. Do roboty, chłopcze. Wchodzisz za parę minut. Improwizuj.

Tomjon powędrował do skrzyni. Dorastał wśród koron, wielkich złotych koron z drewna i gipsu, zdobionych najpiękniejszym szkłem. Ząbkując gryzł kapelusze Władzy. Jednak większość z nich została w Disku.

Wyjmował ze skrzyni sztylety z chowanym ostrzem, czaszki i wazy, warstwy czasu… Aż na samym dnie palce trafiły na coś cienkiego i w kształcie korony, czego nikt nie chciał nosić, gdyż było zbyt mało do korony podobne.

Przyjemnie byłoby stwierdzić, że drgnęła mu pod palcami. Może rzeczywiście drgnęła.

* * *

Babcia siedziała nieruchoma jak posąg i niemal tak samo zimna. Ze zgrozą uświadamiała sobie powagę sytuacji.

— To my — powiedziała. — Przy tym głupim kociołku. To mamy być my, Gytho.

Niania Ogg zamarła z orzechem w połowie drogi do dziąseł.

— Nigdy nie rozbiłam niczyjego statku! — zapewniła. — Przecież właśnie powiedziały, że chcą rozbić statek. To nie ja! Na wieży Magrat dźgnęła Błazna łokciem.

— Zielony puder — powiedziała, patrząc na Trzecią Czarownicę. — Ja przecież tak nie wyglądam. Nie wyglądam, prawda?

— Absolutnie — zapewnił Błazen.

— I te włosy!

Błazen wyjrzał między blankami niby nadgorliwy gargulec.

— To chyba słoma — stwierdził. — I to niezbyt czysta. Zawahał się, skubiąc mech z kamieni. Zanim wyjechał z miasta, poprosił Hwela o kilka odpowiednich słów, jakie mógłby powiedzieć młodej damie. W drodze do domu uczył się ich na pamięć. Nadeszła pora… Teraz albo nigdy.

— Chciałbym zapytać, czy mogę cię porównać do dnia w pełni lata. Bo widzisz… dwunasty czerwca był całkiem ładny i… Ojej. Już cię nie ma…

* * *