Выбрать главу

Król Verence zacisnął palce na brzegu ławy; zagłębiły się w drewno. Tomjon wkroczył na scenę. — To on, prawda? To mój syn? Nie rozłupany orzech wypadł z dłoni Niani Ogg i potoczył się po kamieniach. Kiwnęła głową.

Verence zwrócił ku niej swą wychudłą, przejrzystą twarz.

— Ale co on robi? Co mówi?

Niania pokręciła głową. Król słuchał z otwartymi ustami, jak Tomjon — kuśtykając bokiem po scenie — wygłasza swój wielki monolog.

— Myślę, że on ma być tobą — stwierdziła niechętnie Niania.

— Przecież nigdy tak nie mówiłem! Dlaczego ma garb na plecach? Co z jego nogą? — Posłuchał chwilę i dodał ze zgrozą: — I na pewno nigdy czegoś takiego nie zrobiłem. Ani tego. Dlaczego mówi, że zrobiłem?

Rzucił Niani błagalne spojrzenie. Wzruszyła ramionami.

Król zdjął z głowy widmową koronę i przyjrzał jej się z bliska.

— Nosi moją koronę! Spójrz, to ona! I opowiada, że uczyniłem te… — Zamilkł, by wysłuchać ostatniego kupletu. — No dobrze, to akurat rzeczywiście mogłem zrobić. Faktycznie, podpaliłem parę domów. Wszyscy tak robią. I dzięki temu rozwija się przemysł budowlany.

Wcisnął koronę na skronie.

— Dlaczego mówi o mnie takie rzeczy?

— To sztuka — odparła Niania. — Jest, jak to się mówi, zwierciadłem życia.

Babcia odwróciła się powoli, by spojrzeć na publiczność. Jak oczarowani wpatrywali się w aktorów. Słowa opływały ich w nieruchomym powietrzu. To była prawda. Prawdziwsza nawet niż rzeczywistość. To była historia. Może i fałszywa, ale to nie miało nic do rzeczy.

Nigdy nie poświęcała słowom wiele czasu. Uważała je za nazbyt niematerialne. Teraz tego żałowała. Słowa w istocie były niematerialne, ustępliwe jak woda, ale też potężne jak woda. A teraz spływały na widzów, podmywały brzegi prawdy i unosiły ze sobą przeszłość.

To my tam siedzimy, myślała. Wszyscy wiedzą, jakie jesteśmy naprawdę, ale zapamiętają to na scenie — trzy bełkoczące toboły w spiczastych kapeluszach. Wszystko, czego dokonałyśmy, kim byłyśrny, przestanie istnieć.

Zerknęła na ducha króla. Cóż, nie był gorszy niż inni królowie. Owszem, mógł spalić jakiś dom od czasu do czasu, jakby z roztargnieniem, ale tylko kiedy naprawdę coś go rozgniewało; mógł z tego zrezygnować, kiedy tylko zechciał. Tam, gdzie zranił świat, pozostawiał rany, które można uleczyć.

Kto napisał ten Teatr, musiał znać się na magii. Nawet ja wierzę w to, co się dzieje, a przecież wiem, że nie ma w tym odrobiny prawdy.

To Sztuka będąca Zwierciadłem Życia… I dlatego wszystko jest na odwrót.

Przegrałyśmy. W żaden sposób nie możemy się temu przeciwstawić, nie stając się właśnie takie, jakie nie jesteśmy.

Niania Ogg szturchnęła ją mocno.

— Słyszałaś? — szepnęła. — Jedna powiedziała, że wsadzamy dzieci do kotła! One mnie oczerniają! Nie będę tu siedzieć spokojnie i słuchać, że gotuję dzieci w kotle.

Babcia chwyciła ją za chustę.

— Nic nie rób — syknęła. — Tylko pogorszysz sytuację.

— „Dwa paluszki małych dziatek Zaduszonych”, tak powiedziały. Na pewno chodzi o młodą Millie Hipwood, która bała się powiedzieć matce i poszła zbierać chrust. Mała urodziła się prawie uduszona. Ale wyrosła na piękną dziewczynę. I ma wszystkie palce. To oszustwo!

— Słowa — mruknęła Babcia na wpół do siebie. — Tylko one pozostały. Słowa.

— Patrz, teraz wchodzi jakiś człowiek z trąbą. Co on robi? Aha, koniec Aktu Pierwszego.

Słowa nie pójdą w zapomnienie, myślała Babcia. Mają w sobie moc. To wściekle dobre słowa, jak na słowa.

Znowu zahuczał grom, zakończony głośnym trzaskiem, jaki wydaje na przykład arkusz blachy upuszczony przez kogoś i uderzający o ścianę.

W świecie poza sceną upał przygniatał ziemię niczym wielka poduszka, wyciskając życie nawet z powietrza. Babcia zauważyła, jak strażnik nachyla się do ucha księcia. Nie, nie przerwie przedstawienia. Oczywiście, że nie. Chce, żeby dobiegło do końca.

Książę musiał wyczuć płomień jej spojrzenia na karku. Odwrócił się, popatrzył na nią i rzucił dziwny, krzywy uśmieszek. Potem szturchnął żonę. Oboje się roześmiali.

Babcia Weatherwax często bywała zagniewana. Uważała to za swój mocny punkt: szczery gniew jest jedną z największych twórczych potęg wszechświata. Trzeba jednak nad nim panować. To nie znaczy, że można pozwolić mu wyciekać i znikać. Należy go spiętrzyć, ostrożnie, żeby osiągnął spad roboczy, pozwolić mu zalać całe doliny umysłu i dopiero wtedy, kiedy cała konstrukcja ma za chwilę pęknąć, otworzyć wąską rurę u samej podstawy, by twardy jak stal strumień gniewu pchnął turbiny zemsty.

Wyczuwała krainę pod sobą, mimo kilku sążni fundamentów, bruku, jedną grubość skóry i dwie grubości skarpety. Czuła, że wyczekuje.

Usłyszała głos króla:

— Krew z mojej krwi? Dlaczego mi to zrobił? Stanę przed nim i zapytam.

Delikatnie ścisnęła dłoń Niani Ogg.

— Chodź, Gytho — powiedziała.

* * *

Lord Felmet siedział na tronie i z obłąkanym, promiennym uśmiechem spoglądał na świat, który w tej chwili wydawał mu się ładny. Wszystko układało się nad podziw dobrze. Czuł, jak przeszłość rozpływa się za nim niby lód wiosną.

Nagły impuls kazał mu wezwać strażnika.

— Wezwij kapitana gwardii — rozkazał. — Niech odszuka czarownice i je aresztuje. Księżna parsknęła.

— Pamiętasz, głupcze, co się działo ostatnim razem?

— Zostawiliśmy dwie na wolności — odparł książę. — Tym razem… wszystkie trzy. Opinia publiczna jest po naszej stronie. A takie rzeczy wpływają na czarownice, możesz mi wierzyć.

Księżna splotła palce, aż zatrzeszczały; miało to demonstrować jej pogląd na opinię publiczną.

— Musisz przyznać, skarbie, że eksperyment chyba się udał.

— Tak się wydaje.

— Doskonale. Nie stój tak, człowieku. Zanim sztuka się skończy, powiedz mu, trzy czarownice mają być pod kluczem.

* * *

Śmierć poprawił przed lustrem papierową maskę, nadał kapturowi odpowiedni kształt, odstąpił i przyjrzał się efektowi swych działań. To była jego pierwsza rola z tekstem. Chciał wypaść jak najlepiej.

— Drzyjcie, śmiertelnicy — rzekł. — Gdyż jam jest Śmierć, którego żadna… żadna… Hwel, którego żadna co?

— Na miłość bogów, Dafe… „Którego żadna sztaba nie zatrzyma ni brama zamknięta nie zagrodzi drogi”. Naprawdę nie rozumiem, jak można mieć kłopoty… Nie tym do góry, idioci! — Przebiegł przez chaos za sceną do dwójki nierozgarniętych pomocników.

— Zgadza się — stwierdził Śmierć, nie zwracając się do nikogo konkretnego. Stanął przed lustrem. — Którego żadna tralatralalala tralala tralala nie zagrodzi drogi — rzekł i machnął kosą.

Ostrze odpadło.

— Jestem dostatecznie przerażający? — zapytał, próbując je umocować.

Tomjon, który siedział na swoim garbie i pił herbatę, kiwnął głową.

— Doskonale, kolego — stwierdził. — Po twoim wystąpieniu nawet wizyta Śmierci we własnej osobie nie wzbudzi strachu. Ale mógłbyś spróbować mówić bardziej głucho.

— To znaczy jak?

Tomjon odstawił kubek. Cienie zdawały się sunąć po jego twarzy; oczy zapadły się, wargi cofnęły odsłaniając zęby, skóra naciągnęła się i zbladła.

— PRZYBIŁEM PO CIEBIE, NĘDZNY AKTORZE! — zaintonował, a każda sylaba opadała na miejsce niczym wieko trumny. Rysy Tomjona powróciły do zwykłego wyglądu.