— O tak — powiedział.
Dafe, który przylgnął do ściany, odetchnął z ulgą i zachichotał nerwowo.
— Bogowie, nie mam pojęcia, jak ty to robisz — wyznał. — Powiem szczerze: nigdy nie będę tak dobry jak ty.
— To naprawdę nic trudnego. A teraz biegnij. Hwel i tak jest wściekły.
Dafe rzucił mu spojrzenie pełne wdzięczności i poszedł pomagać przy zmianie dekoracji.
Tomjon sączył herbatę. Niepokoił się. Odgłosy zza kulis kłębiły się wokół niego jak mgła.
Hwel twierdził, że wszystko w tej sztuce jest znakomite z wyjątkiem samej sztuki. A Tomjonowi zdawało się, że sztuka próbuje ułożyć się w inną formę. W myślach słyszał inne słowa, zbyt ciche, by je rozróżnić. Całkiem jakby podsłuchiwał czyjąś rozmowę. Musiał głośniej krzyczeć, żeby zagłuszyć brzęczenie w głowie.
Tak być nie powinno. Kiedy sztuka jest napisana, to jest… no, napisana. Nie może ożyć i się przekręcać.
Nic dziwnego, że wszyscy potrzebowali suflera. Sztuka wiła im się w rękach i usiłowała się zmienić.
Na bogów, chciałby wynieść się z tego niesamowitego pałacu, jak najdalej od tego obłąkanego księcia. Rozejrzał się, stwierdził, że do kolejnego aktu zostało jeszcze sporo czasu, i ruszył szukać świeżego powietrza.
Drzwi otworzyły się bez oporu i Tomjon wyszedł na parapet. Zamknął je za sobą, odcinając gwar sceny i zastępując go aksamitną ciszą. Jaskrawy zachód słońca płonął uwięziony za kratami chmur, ale powietrze wciąż było nieruchome i gorące jak piec. W lesie na dole krzyknął pierwszy nocny ptak.
Tomjon przeszedł na drugi koniec muru i zajrzał w głębię wąwozu. Daleko w dole Lancre wrzała pośród wiecznych mgieł.
Odwrócił się i wszedł w podmuch tak lodowaty, że wstrzymywał oddech.
Niezwykłe dmuchnięcia szarpały go za ubranie. W uszach słyszał dziwne szepty, jakby ktoś chciał do niego przemówić, ale nie potrafił dobrać prędkości.
Tomjon przez chwilę stał nieruchomo, chwytając oddech, a potem rzucił się do drzwi.
— My nie jesteśmy czarownicami!
— To dlaczego wyglądacie jak czarownice, co? Związać im ręce.
— Tak, ale… Przepraszam… Nie jesteśmy prawdziwymi czarownicami.
Kapitan gwardii przyjrzał się więźniom po kolei. Objął spojrzeniem spiczaste kapelusze, rozczochrane włosy, pachnące jak mokry stóg siana, chorobliwą zielonkawą cerę i stado kurzajek. Stanowisko kapitana książęcej gwardii nie należało do tych, gdzie promuje się inicjatywę. Nakazano schwytać trzy czarownice, a te chyba spełniały wszelkie warunki.
Kapitan nigdy nie bywał w teatrze. U zarania wieku młodzieńczego przeżył wielki strach podczas spektaklu kukiełkowego. Od tego czasu starał się unikać wszelkich form zorganizowanej rozrywki i trzymać się z daleka od miejsc, gdzie z niewielkim choćby prawdopodobieństwem można się spodziewać krokodyli. Minioną godzinę spędził przy drinku w wartowni.
— Kazałem im związać ręce, prawda? — rzucił gniewnie.
— Mamy je też zakneblować, kapitanie?
— Posłuchajcie, przecież jesteśmy z teatru…
— Tak. — Kapitan zadrżał. — Zakneblować.
— Prosimy…
Kapitan pochylił się i spojrzał w trzy pary przerażonych oczu. Dygotał cały.
— Ostatni raz — oznajmił — zjadłyście komuś kiełbasę. Uświadomił sobie, że żołnierze przyglądają mu się podejrzliwie. Odchrząknął i wyprostował się.
— Dobrze więc, moje teatralne czarownice — rzekł. — Skończyłyście swoje przedstawienie, a teraz pora na oklaski. — Skinął na swoich ludzi. — Klaśnijcie je w łańcuchy.
Trzy inne czarownice siedziały za sceną, wpatrując się posępnie w mrok. Babcia Weatherwax zabrała jeden egzemplarz tekstu i zaglądała do niego od czasu do czasu, jakby szukała pomysłów.
— Głos trąb, krzyki jazdy — przeczytała zdziwiona.
— To oznacza bitwę i wiele straszliwych wydarzeń — wyjaśniła Magrat. — Tak zawsze dzieje się w sztukach.
— Czyje krzyki? — spytała Niania Ogg, która nie uważała.
— Jazdy.
— Aha. — Niania rozjaśniła się nieco. — Pojechałabym nad morze…
— Nie pleć, Gytho — obruszyła się Babcia Weatherwax. — To nie dla ciebie. To dla tych, co grają na trąbach. Chyba żeby mogli wypocząć po tych krzykach.
— Nie możemy na to pozwolić — oznajmiła stanowczo i głośno Magrat. — Jeśli to się rozejdzie, czarownice zawsze już zostaną starymi wiedźmami z zielonym pudrem.
— Wtrącającymi się w sprawy królów — dodała Niania Ogg. — Czego nigdy nie robimy, jak wiadomo.
— Nie o wtrącanie mi chodzi. — Babcia Weatherwax oparła brodę na dłoni. — O wrogie wtrącanie.
— I okrucieństwo wobec zwierząt — wymruczała Magrat. — Całe to gadanie o oku psa i uchu żaby. Nikt nie używa takich rzeczy.
Babcia Weatherwax i Niania Ogg starannie unikały swojego wzroku.
— Zaduszone — rzekła z goryczą Niania.
— Czarownice nie są takie — ciągnęła Magrat. — Żyjemy w harmonii z wielkimi cyklami natury, nikomu nie robimy krzywdy. I wstrętne jest twierdzić inaczej. Powinnyśmy wypełnić im kości roztopionym ołowiem.
Obie koleżanki spojrzały na nią z pełnym zdumienia podziwem. Zarumieniła się, ale nie na zielono, i spuściła głowę.
— Mateczka Whemper przygotowała przepis — wyznała. — To całkiem proste. Trzeba wziąć trochę ołowiu…
— To chyba nie byłoby właściwe — stwierdziła Babcia po krótkiej walce z myślami. — Ludzie źle by o nas myśleli.
— Ale niedługo — westchnęła z żalem Niania.
— Nie. Nie możemy robić takich rzeczy — oświadczyła Babcia, tym razem nieco bardziej stanowczo. — Nigdy nie daliby nam spokoju.
— Może po prostu zmienić słowa? — zaproponowała Magrat. — Kiedy wrócą na scenę, rzucimy na nich Wpływ. Zapomną, co mieli mówić, a my im damy nowe słowa.
— A ty pewnie jesteś ekspertem w teatralnych słowach? — spytała sarkastycznie Babcia. — Muszą być odpowiedniego rodzaju, inaczej ludzie zaczną coś podejrzewać.
— To nie powinno być zbyt trudne — rzuciła lekceważąco Niania. — Idzie tak: tralala tralala trala. Babcia zastanowiła się głęboko.
— Mam wrażenie, że to nie wystarczy — uznała. — Niektóre przemowy były bardzo dobre. Prawie niczego nie zrozumiałam.
— Naprawdę, to żadna sztuka — upierała się Niania. — Zresztą co drugi i tak zapomina, co ma mówić. Łatwo pójdzie.
— Możemy włożyć im słowa do ust? — spytała Magrat. Niania Ogg kiwnęła głową.
— Nie wiem, jak z nowymi słowami — wyjaśniła. — Ale możemy sprawić, żeby zapomnieli stare.
Obie spojrzały pytająco na Babcię Weatherwax. Wzruszyła ramionami.
— Myślę, że warto spróbować — ustąpiła.
— Czarownice jeszcze nie narodzone podziękują nam za to! — zawołała Magrat z uczuciem.
— Niech będzie…
— Nareszcie! Gdzie wy się włóczycie? Szukamy was wszędzie! Czarownice obejrzały się; rozzłoszczony krasnolud próbował patrzeć na nie z góry.
— Nas? — zdumiała się Magrat. — Przecież nie jesteśmy…
— Owszem, jesteście. Nie pamiętacie? Wstawiliśmy to w zeszłym tygodniu. Akt drugi, w głębi sceny, wokół kociołka. Niczego nie musicie mówić. Jesteście symbolem sił okultystycznych w działaniu. Bądźcie tak złośliwi, jak tylko potraficie. No chodźcie. Grzeczne chłopaki. Na razie idzie wam świetnie.