Hwel klepnął Magrat w pośladek.
— Doskonałą zrobiłeś sobie cerę, Wilt — rzucił zachęcająco. — Tylko podłóż coś sobie, wciąż masz niewłaściwą sylwetkę. Niezłe kurzajki, Billem. Muszę przyznać — dodał, cofając się o krok — że wyglądacie na najpaskudniejsze wiedźmy, jakie można spotkać na tym świecie. Dobra robota. Peruki też. A teraz biegiem. Kurtyna za minutę. Złamcie karki.
Lekko zabolała go ręka, gdy jeszcze raz klepnął Magrat w pośladek. I pobiegł krzyczeć na kogoś innego.
Żadna z czarownic nie śmiała się odezwać. Magrat i Niania Ogg instynktownie zwróciły wzrok ku Babci.
Pociągnęła nosem. Podniosła głowę. Rozejrzała się. Spojrzała na jasno oświetloną scenę za sobą. Złożyła dłonie z klaśnięciem, które odbiło się echem w całym zaniku, a potem zatarła je.
— Korzystne — stwierdziła posępnie. — Chodźcie, zrobimy im przedstawienie.
Rozgniewana Niania popatrzyła w kierunku, gdzie zniknął Hwel.
— Sam sobie złam kark — burknęła.
Hwel stanął za kulisą i dał znak dla kurtyny. I dla gromu. Nie nastąpił.
— Grom! — syknął tak, że usłyszała go połowa widowni. — Co jest?
Głos zza najbliższej kolumny zajęczał:
— Ja wziąłem i skrzywiłem grom, Hwel. Teraz robi tylko dzyń-dzyń.
Hwel przez moment stał nieruchomo i liczył w pamięci. Trupa obserwowała go jak porażona — niestety, nie gromem. W końcu wyciągnął pięść w stronę nieba.
— Chciałem burzy — powiedział. — Zwykłej burzy. Nawet nie specjalnie potężnej. Jakiejkolwiek. A teraz postaram się wyrażać całkiem jasno! Mam DOSYĆ! Żądam gromu! NATYCHMIAST!
Wstęga błyskawicy, jaka mu odpowiedziała, zmieniła pogrążony w cieniu zamek w oślepiającą biel i bezdenną czerń. Po niej, jak na wezwanie, zahuczał grom.
Był to najgłośniejszy huk, jaki Hwel w życiu słyszał. Zdawało się, że rodzi mu się w głowie i rozprzestrzenia na świat. Trwał i trwał, wstrząsając każdym kamieniem murów. Uniosła się chmura kurzu. Daleka wieżyczka odłamała się z baletową powolnością i wirując runęła w żarłoczną głębię wąwozu.
Kiedy grzmot ustał, pozostała cisza hucząca w uszach niczym dzwon.
Hwel spojrzał na niebo. Wielkie czarne chmury sunęły nad zamkiem, przesłaniając gwiazdy.
Burza wróciła.
Wieki spędziła ucząc się swojej sztuki. Przez lata czaiła się w odległych dolinach. Godzinami ćwiczyła przed czołem lodowca. Studiowała wielkie burze przeszłości. Doprowadziła swój kunszt do perfekcji. A teraz, wobec — jak widziała — przychylnej publiczności, postanowiła wtargnąć w świat sławy jak… hm… jak huragan.
Hwel uśmiechnął się. Może jednak bogowie go wysłuchali. Pożałował, że nie poprosił o dobrą maszynę do wiatru.
Machnął gorączkowo na Tomjona.
— Działaj!
Chłopiec kiwnął głową i rozpoczął swą wielką przemowę.
— Teraz dzierżymy władzę absolutną…
Za nim na scenie czarownice pochyliły się nad kotłem.
— Jest z blachy — syknęła Niania. — I pełen jakiegoś paskudztwa.
— A ogień to czerwony papier — szepnęła Magrat. — Stamtąd wyglądał jak prawdziwy, a to tylko papier! Patrzcie, można go dotknąć…
— Nie szkodzi — uspokoiła ją Babcia. — Udawajcie zajęte i czekajcie, póki nie powiem.
Kiedy Zły Król i Dobry Książę zaczęli dialog, który miał doprowadzić do porywającej Sceny Pojedynku, obaj coraz wyraźniej sobie uświadamiali, że za nimi dzieje się coś dziwnego. Słyszeli chichoty z widowni. A po całkiem nie na miejscu wybuchu głośnego śmiechu Tomjon zaryzykował dyskretne spojrzenie.
Jedna z czarownic rozbierała ogień na kawałki. Druga usiłowała wyczyścić kociołek. Trzecia siedziała z rękami założonymi na piersi i wpatrywała się w niego posępnie.
— Sama ziemia krzyczy przeciwko tyranii… — powiedział Wimsloe, dostrzegł wyraz twarzy Tomjona i podążył wzrokiem za jego spojrzeniem. Umilkł.
— I wzywa mnie do zemsty — podpowiedział Tomjon.
— A… Ale… — szepnął Wimsloe i próbował dyskretnie skinąć sztyletem.
— Wolałabym umrzeć, niż trzymać w domu taki kociołek — oświadczyła Niania Ogg szeptem tak donośnym, że usłyszano go na całym dziedzińcu. — Dwa dni roboty z drapakiem i wiadrem piasku.
— I wzywa mnie do zemsty! — syknął Tomjon. Kątem oka zobaczył za kulisą Hwela, znieruchomiałego w pozie obłąkanej furii.
— Jak robią, żeby migotał? — zdziwiła się Magrat.
— Uspokójcie się obie — upomniała je Babcia. — Przeszkadzacie. — Uniosła kapelusz i skinęła w stronę Wimsloe’a. — Dalej, młody człowieku. Nie zwracaj na nas uwagi.
— Co? — bąknął Wimsloe.
— Aha… I wzywa cię do zemsty, tak? — rzekł zrozpaczony Tomjon. — I nieba proszą kary, jak przypuszczam.
Jak na sygnał, burza strzeliła piorunem, który strącił szczyt kolejnej wieży…
Książę skulił się na tronie; jego twarz stała się maską grozy. Wyciągnął to, co kiedyś było palcem.
— Tam są — wyszeptał. — To one. Co robią w mojej sztuce? Kto im pozwolił wejść do mojej sztuki?
Księżna, mniej skłonna do zadawania retorycznych pytań, skinęła na najbliższego strażnika.
Na scenie Tomjon pocił się pod ciężarem tekstu. Wimsloe bełkotał tylko. A teraz Gumridge, grający rolę Dobrej Księżnej w lnianej peruce, także stracił wątek.
— Aha, śmiesz zwać mnie złym królem, choć szeptem to mówisz tak, że nikt prócz mnie nie słyszy — wychrypiał Tomjon. — A teraz PRZYWOŁAŁAŚ STRAŻNIKA, zapewne najtajniejszym znakiem, nie korzystając z możliwości języka ni warg.
Strażnik wbiegł bokiem, z trudem odzyskując równowagę po pchnięciu Hwela.
— Hwel pyta, co się tu dzieje? — syknął.
— Cóż to?! — zawołał Tomjon. — Czy słyszałem, jak rzekłeś: „Przybywam, o pani”?
— Kazał wyrzucić tych ludzi! Tomjon wyszedł na brzeg sceny.
— Bełkoczesz, człeku. Patrz, jak odbijam żółwi cios twej włóczni. Powiedziałem: patrz, jak odbijam żółwi cios twej włóczni. Twej włóczni, człeku! Trzymasz ją w garści, na miłość bogów!
Strażnik wyszczerzył zęby.
Tomjon zawahał się. Trzej aktorzy obok niego wpatrywali się tępo w czarownice. Z nieuchronnością wezwania podatkowego zbliżała się scena pojedynku, w której — zaczynał się obawiać — będzie musiał parować swoje własne wściekłe pchnięcia i w końcu zakłuć sam siebie na śmierć.
Spojrzał na trzy czarownice. Otworzył usta.
Po raz pierwszy w życiu zawiodła go wspaniała pamięć. Nie wiedział, co ma mówić.
Babcia Weatherwax wstała. Podeszła do krawędzi sceny. Publiczność wstrzymała oddech. Babcia podniosła rękę.
— Duchu, z otchłani przybywaj i kłamstwo zmień, niech prawda ma… — zawahała się — tra-la-la-la tra-la-la-la swój dzień.
Tomjon poczuł, że ogarnia go chłód. Pozostali także odżyli.
Z głębi pustych umysłów wypływały nowe słowa, słowa czerwone od krwi i zemsty, słowa odbijane echem od zamkowych murów, słowa zapamiętane w krzemie, słowa, które zmuszały do słuchania, słowa, które chwytały ich usta tak mocno, że próba ich niewypowiedzenia skończyłaby się złamaniem szczęki.
— Lękasz się go teraz? — spytał Gumridge. — Kiedy oszołomiony jest winem? Weź ten sztylet, mężu… Jesteś o grubość ostrza od tronu.
— Nie śmiem — odparł Wimsloe, usiłując spojrzeć ze zdumieniem na własne wargi.