Błazen zawahał się z kartą w ręku, stłumił panikę i zastanowił się szybko.
— Widzę, wujaszku — zapiszczał — że masz dziś tyle pytań co żagli na morzu.
Kucharz odprężył się wyraźnie.
— Niech będzie — mruknął, nie do końca przekonany.
Na wszelki wypadek Błazen przegrał jeszcze trzy kolejne rozdania.
Lokaj tymczasem odsunął skobel wiklinowej furtki i wyjrzał na zewnątrz.
— Kto tam stuka głucho? — zahuczał. Przemoczony i przerażony żołnierz zawahał się.
— Jeśli głucho, to jak usłyszałeś?
— Jeśli masz zamiar tyle gadać, to możesz sobie tam zostać na cały dzień — odparł spokojnie lokaj.
— Nie! Muszę natychmiast zobaczyć się z księciem! — wykrzyknął gwardzista. — Czarownice wędrują po świecie!
Lokaj miał już odpowiedzieć: „Wybrały dobrą porę” albo „Sam bym chętnie gdzieś wyjechał”; urwał jednak, gdy spojrzał w twarz przybysza. Zrozumiał, że nie warto się wysilać. Ten człowiek wyraźnie zobaczył rzeczy, których przyzwoici ludzie nie oglądają…
— Czarownice? — powtórzył lord Felmet.
— Czarownice! — mruknęła księżna.
W pełnym przeciągów korytarzu jakiś głos, cichy jak wiatr w odległych dziurkach od kluczy, zawołał z nutą nadziei: — Czarownice! Ci o psychicznych skłonnościach…
— To jest wtrącanie się i tyle — oświadczyła Babcia Weatherwax. — Nic dobrego z tego nie wyjdzie.
— To bardzo romantyczne — stwierdziła z uczuciem Ma-grat i westchnęła.
— Gu gu gu — powiedziała Niania Ogg.
— W każdym razie — rzekła Magrat — zabiłaś tego okropnego człowieka.
— Nigdy w życiu. Po prostu zachęciłam… sprawy, żeby potoczyły się właściwym kursem. — Babcia Weatherwax zmarszczyła czoło. — Nie miał ani krzty szacunku. Kiedy ludzie przestają okazywać szacunek, zbliżają się kłopoty.
— Izi wizi wazi pim.
— Ten drugi przyjechał tutaj, żeby go ratować! — krzyknęła Magrat. — Chciał, żebyśmy go ukryły! To oczywiste! To przeznaczenie!
— Tak, oczywiste… — mruknęła Babcia. — Przyznaję, to oczywiste. Ale to, że coś jest oczywiste, nie oznacza jeszcze, że jest praw-da.
Zważyła w dłoniach koronę. Wydawała się bardzo ciężka w sposób, który wykracza poza funty i uncje.
— Tak, ale rzecz w tym… — zaczęła Magrat.
— Rzecz w tym — przerwała Babcia — że ludzie będą go szukać. Poważni ludzie. I będą szukać na poważnie. W stylu „rozwalić ściany i podpalić strzechę”. I…
— Jak tam mój malusi?
— …I, Gytho, jestem pewna, że wszystkie poczujemy się lepiej, jeśli przestaniesz tak gruchać — warknęła Babcia. Nerwy zaczynały ją zawodzić. Zawsze to robiły, kiedy nie była pewna, co począć. Poza tym wszystkie trzy schroniły się w domku Magrat i wystrój też źle na nią działał. Magrat wierzyła w mądrość Natury, w elfy, w uzdrawiającą moc kolorów i wiele innych rzeczy, z którymi Babcia Weatherwax wolała nie mieć do czynienia.
— Nie będziesz mnie chyba uczyć, jak się opiekować dzieckiem — odparła gniewnie Niania Ogg. — Mnie, która ma piętnastkę własnych.
— Powiedziałam tylko, że musimy się nad tym zastanowić. Przez chwilę obie spoglądały na siebie groźnie.
— I co? — spytała Magrat.
Babcia zastukała o brzeg korony. Zmarszczyła czoło.
— Po pierwsze, musimy go stąd zabrać — oświadczyła. Uniosła rękę. — Nie, Gytho. Jestem pewna, że twój domek jest idealny i w ogóle, ale nie jest bezpieczny. On musi się znaleźć daleko stąd, bardzo daleko, gdzie nikt nie będzie wiedział, kim jest. I jeszcze mamy to… — Przerzuciła koronę z ręki do ręki.
— Ach, drobiazg — uspokoiła ją Magrat. — Po prostu schowaj ją pod kamieniem albo gdzieś. To łatwe. O wiele łatwiejsze niż ukrycie dziecka.
— Wcale nie — zaprzeczyła Babcia. — Kraj jest pełen dzieci i wszystkie wyglądają tak samo, ale raczej nie ma tu wielu koron. A one mają sposoby, żeby ktoś je znalazł. Tak jakby przyzywały ludzkie myśli. Jeśli wepchniesz ją pod kamień, w ciągu tygodnia da się przypadkiem odnaleźć. Zapamiętaj moje słowa.
— To prawda. Rzeczywiście — przytaknęła z zapałem Niania Ogg. — Ile to razy rzucałaś magiczny pierścień do morza, potem wracałaś do domu, szykowałaś kawałek ryby na podwieczorek i miałaś go z powrotem…
Zastanawiały się w milczeniu.
— Nigdy — rzekła z irytacją Babcia. — I ty też nie. W każdym razie on może zechce kiedyś ją odebrać. Prawnie należy do niego. Królom bardzo zależy na koronach. Doprawdy, Gytho, czasem opowiadasz takie…
— Zrobię herbatę, dobrze? — przerwała jej wesoło Magrat i wybiegła do kuchni.
Dwie stare czarownice siedziały po dwóch stronach stołu w uprzejmym i pełnym napięcia milczeniu. Wreszcie odezwała się Niania Ogg.
— Ładnie się tu urządziła, prawda? Kwiaty i w ogóle. Co to jest, co wisi na ścianach?
— Amulety — odparła kwaśno Babcia. — Albo coś podobnego.
— Miłe — przyznała grzecznie Niania Ogg. — I te wszystkie szaty, różdżki…
— Nowoczesność! — parsknęła Babcia Weatherwax. — Kiedy ja byłam młoda, miałyśmy bryłę wosku i parę spinek. I musiałyśmy się z tego cieszyć. Za tamtych lat same przygotowywałyśmy zaklęcia.
— No tak… Ale od tego czasu wiele wody przez nas przepłynęło — oznajmiła z mądrą miną Niania Ogg.
Uspokajająco kołysała dziecko.
Babcia Weatherwax pociągnęła nosem. Niania Ogg trzy razy wychodziła za mąż i rządziła plemieniem dzieci i wnuków rozrzuconych po całym królestwie. To fakt, czarownicom wolno zawierać małżeństwa. Babcia musiała to przyznać, chociaż niechętnie. Bardzo niechętnie. Raz jeszcze z dezaprobatą pociągnęła nosem. To był błąd.
— Co to za zapach? — spytała gniewnie.
— Ach… — Niania Ogg podniosła się ostrożnie. — Pójdę i zobaczę, czy Magrat nie ma jakichś czystych ściereczek. Dobrze?
Babcia została sama. Czuła się zakłopotana, jak każdy, kto zostaje sam w cudzym pokoju i walczy z chęcią, by wstać i obejrzeć książki na półce nad kredensem albo sprawdzić, czy nie ma kurzu nad kominkiem.
Obróciła w dłoniach koronę. I znowu wywarła na niej wrażenie większej i cięższej niż w rzeczywistości.
Babcia zauważyła lustro nad kominkiem. Raz jeszcze spojrzała na koronę: kusiła ją. Prawie błagała, żeby przymierzyć. A właściwie dlaczego nie? Sprawdziła jeszcze, czy nie ma w pobliżu koleżanek, po czym szybkim ruchem zdjęła kapelusz i wsadziła koronę na głowę.
Wydawało się, że pasuje. Babcia wyprostowała się z dumą i władczym gestem machnęła dłonią w stronę kominka.
— A pospiesz się z tym — poleciła. Skinęła arogancko na szafkowy zegar. — Ściąć mu głowę i tyle — rozkazała.
Uśmiechnęła się posępnie.
I zamarła. Usłyszała krzyki, tętent koni, śmiertelny szept strzał i głuchy, zduszony odgłos włóczni przebijających ciało. Szarża za szarżą odbijała się echem w jej głowie. Miecz uderzał o miecz, o tarczę albo o kość… bez ustanku. Lata przemykały w myślach w ciągu zaledwie sekundy. Chwilami leżała pośród zabitych albo wisiała na gałęzi drzewa; zawsze jednak znalazły się ręce, które podnosiły ją znowu i układały na aksamitnej poduszce…