— Kto się dowie? — Gumridge szerokim gestem wskazał publiczność. Nigdy już nie miał grać tak wspaniale. — Widzisz… To tylko noc bezoka. Weź sztylet teraz, a tron jutro. Uderz, człowiecze.
Dłoń Wimsloe’a zadrżała.
— Mam go, żono — powiedział. — Jest li to sztylet, co przed sobą widzę?
— Oczywiście, że to sztylet. No chodź. Zrób to teraz. Słabi nie zasługują na litość. Powiemy, że spadł ze schodów.
— Ludzie będą podejrzewać!
— Czyż nie ma lochów? Nie ma obcęgów? Dziewięcioma częściami prawa jest posiadanie, jeśli nóż posiadasz. Wimsloe cofnął rękę.
— Nie mogę. Był dla mnie samą dobrocią.
— A ty możesz być samą zgubą…
Dafe słyszał z daleka głosy. Poprawił maskę, sprawdził w lus„trze śmiertelność swego wyglądu i zajrzał do tekstu. — Drzyjcie, śmiertelnicy — rzekł. — Gdyż jam jest Śmierć, co go… co go…
KTÓREGO.
— Dzięki — rzucił z roztargnieniem chłopak. — Którego żadna sztaba nie powstrzyma… ZATRZYMA.
— Zatrzyma… Ni brama zamknięta nie zagrodzi drogi. Przybywam, by… by…
BY WZIĄĆ DANINĘ TEJ NOCY KRÓLÓW. Dafe spuścił głowę.
— Jesteś dużo lepszy — jęknął. — Masz odpowiedni głos i pamiętasz słowa. — Odwrócił się. — To tylko trzy linijki, a Hwel… wy-pruje… mi… flaki… jeśli…
Zamarł. Szeroko otwarte oczy przypominały dwa spodki przerażenia. Śmierć pstryknął palcami przed twarzą chłopca.
ZAPOMNIJ, rozkazał, odwrócił się i ruszył cicho do kulisy.
Bezoka czaszka spoglądała na rząd kostiumów, na resztki pozostawione w garderobie. Puste nozdrza wciągały zapach naftaliny, smarowideł i potu.
Istnieje tu coś, pomyślał, co powinno niemal należeć do bogów. Ludzkie istoty zbudowały świat wewnątrz świata, który odbijał się w nim tak, jak pejzaż odbija się w kropli wody. A jednak… A jednak…
W tym swoim małym świecie umieścili wszystko to, od czego powinni przecież uciekać — nienawiść, strach, tyranię i tak dalej. Śmierć był tym zaintrygowany. Myśleli, że oderwą się od siebie samych, ale każda sztuka, wymyślona przez ludzi, wciągała ich głębiej do wnętrza.
Znalazł się tutaj w bardzo konkretnej i pilnej sprawie. Powinien zabrać duszę. Nie miał czasu na kwestie nieistotne. Ale czym naprawdę jest czas?
Stopy mimowolnie zatańczyły i zastukały na kamieniach. Samotny wśród szarości cienia, Śmierć stepował.
…JUTRO WIECZOREM ZAWIESZĄ GWIAZDĘ NA DRZWIACH TWEJ GARDEROBY…
Opanował się, poprawił kosę i w milczeniu czekał na znak.
Jeszcze nigdy żadnego nie przeoczył.
Wejdzie tam i pozabija wszystkich.
— A ty możesz być samą zgubą dla niego. Idź. Wszedł Śmierć. Stukał stopami o podłogę.
DRZYJCIE ŚMIERTELNICY, rzekł, GDYŻ JAM JEST ŚMIERĆ, KTÓREGO ŻADNA… ŻADNA… KTÓREGO ŻADNA… Zawahał się. Zawahał się po raz pierwszy w ciągu wieczności swego istnienia.
Choć bowiem Śmierć Dysku potrafił radzić sobie z milionami ludzi, każda śmierć była prywatna i osobista.
Śmierć rzadko bywał widziany; jedynie przez tych o skłonnościach okultystycznych i przez swoich klientów. Powód jest prosty: ludzki mózg ma dość rozsądku, usuwa widoki zbyt straszne, by je znieść. Problem w tym, że w tej chwili kilkaset osób oczekiwało wejścia Śmierci; a zatem go widziało.
Śmierć odwrócił się powoli i spojrzał w setki czujnych oczu.
Nawet w uścisku prawdy Tomjon natychmiast rozpoznał współaktora w potrzebie. Z wysiłkiem odzyskał władzę nad wargami.
— …sztaba nie zatrzyma… — szepnął przez zaciśnięte zęby. Śmierć odpowiedział maniakalnym grymasem tremy. CO? szepnął głosem brzmiącym niczym kowadło uderzone małym ołowianym młoteczkiem.
— …sztaba nie powstrzyma ni brama zamknięta nie zagrodzi… — zachęcił go Tomjon.
…SZTABA NIE POWSTRZYMA NI BRAMA ZAMKNIĘTA NIE ZAGRODZI… HM… powtórzył Śmierć, rozpaczliwie wpatrując się w usta chłopca.
— …drogi! DROGI.
— Nie, nie mogę — odezwał się Wimsloe. — Ktoś nas zobaczy! Tam w dole, w korytarzu, ktoś patrzy!
— Nie ma nikogo!
— Czuję spojrzenie!
— Nędzny głupcze! Czy sama muszę to zrobić? Patrz, jego stopa już na pierwszym stopniu!
— Nie!
Krzyk rozległ się na widowni. Książę poderwał się z miejsca, wciskając w usta udręczoną pięść. Potem rzucił się naprzód, roztrącając ludzi.
— Nie! Nie zrobiłem tego! To nie było tak! Nie wolno wam twierdzić, że tak się stało! Nie było was tam!
Spojrzał na zwrócone ku sobie twarze i spuścił głowę.
— Mnie też nie. — Zachichotał. — Spałem wtedy. Pamiętam doskonale. Krew splamiła łóżko, splamiła podłogę. Nie mogłem zmyć krwi, ale nie są to odpowiednie tematy do rozmowy. Nie pozwolę na dyskusję o bezpieczeństwie narodowym. To był tylko sen, a kiedy się obudzę, jutro on będzie żył. Jutro to się nie stanie, ponieważ się nie stało. Jutro możecie powiedzieć, że nie wiedzieliście. Jutro możecie powiedzieć: „Nie przypominam sobie”. Jakiegoż hałasu narobił spadając! Mógłby pobudzić umarłych. Kto by się spodziewał tyle krwi w jednym człowieku?
Dotarł do sceny, wspiął się i uśmiechnął promiennie do obecnych.
— Mam nadzieję, że to wszystko wyjaśnia — oznajmił. — Cha, cha.
W ciszy, jaka zapadła, Tomjon otworzył usta, by powiedzieć coś odpowiedniego, coś uspokajającego… I odkrył, że nie ma nic do powiedzenia.
Ale inna osobowość wniknęła w niego i przejęła władzę nad wargami. I przemówiła.
— Moim własnym sztyletem, ty draniu! Wiedziałem, że to ty! Widziałem cię na szczycie schodów, jak ssałeś kciuk! Zabiłbym cię, ale powstrzymuje mnie wizja słuchania przez wieczność twoich jęków. Ja, Verence, niegdyś król…
— Cóż to za zeznanie? — przerwała mu księżna. Stała przed sceną w otoczeniu sześciu żołnierzy. — To oszczerstwo — dodała. — I zdrada na dodatek. Bełkot obłąkanych aktorów.
— Byłem królem przeklętego Lancre! — wrzasnął Tomjon.
— W takim razie jesteś rzekomą ofiarą — odparła zimno księżna. — I nie możesz być świadkiem oskarżenia. To wbrew wszelkim precedensom.
Ciało Tomjona odwróciło się do Śmierci.
— Byłeś tam! Widziałeś wszystko!
OBAWIAM SIĘ, ŻE NIE ZOSTANĘ UZNANY ZA WŁAŚCIWEGO ŚWIADKA.
— Zatem nie ma dowodów, a gdzie nie ma dowodów, tam nie ma zbrodnii — podsumowała księżna. Skinęła na żołnierzy. — Tak kończy się twój eksperyment — zwróciła się do męża. — Uważam, że mój sposób jest lepszy.
Rozejrzała się i dostrzegła czarownice.
— Aresztujcie je — poleciła.
— Nie! — zawołał Błazen, wychodząc zza kulisy.
— Co powiedziałeś?
— Widziałem wszystko — odparł spokojnie Błazen. — Byłem tej nocy w holu. To ty zabiłeś króla, panie.
— Nieprawda! — wrzasnął książę. — Nie było cię tam! Nie widziałem cię! Rozkazuję, żeby cię tam nie było!
— Nie ośmieliłeś się powiedzieć tego wcześniej, Błaźnie — zauważyła lady Felmet.
— Tak, pani. Ale musiałem powiedzieć teraz. Książę spojrzał na niego niepewnie.
— Przysięgałeś lojalność aż do śmierci, mój Błaźnie — syknął.
— Tak, panie. Przykro mi.
— Już jesteś trupem.
Książę wyrwał sztylet z bezwładnej dłoni Wimsloe’a i wbił go po rękojeść w pierś Błazna. Magrat krzyknęła. Błazen kołysał się w przód i w tył.