Выбрать главу

— Nie chcę — powiedziała smętnie Magrat.

— Napij się, dziewczyno — namawiała ją Babcia Weatherwax. — Dobrze ci zrobi na płuca. Noc jest chłodna.

Przyjrzała się Magrat, gdy księżyc wypłynął zza swojej chmury.

— Wiesz, włosy masz chyba trochę tłuste — zauważyła. — Wyglądają, jakbyś nie myła ich od miesiąca. Magrat wybuchnęła płaczem.

* * *

Ten sam księżyc świecił na niczym się nie wyróżniające miasteczko Rham Nitz, jakieś dziewięćdziesiąt mil od Lancre.

Tomjon wśród burzy oklasków zszedł ze sceny po ostatnim akcie Trolla z Ankh. Setka ludzi miała dziś wracać do domów zastanawiając się, czy trolle naprawdę są takie złe, jak zawsze sądzili. Oczywiście, to w żaden sposób nie przeszkodzi im nie cierpieć trolli tak samo jak dotąd.

Hwel poklepał go po ramieniu. Chłopak siedział przy stole charakteryzacyjnym i zdrapywał gęstą szarą maź, pod którą miał wyglądać jak chodząca skała.

— Dobra robota — pochwalił krasnolud. — Scena miłosna w sam raz. A kiedy się odwróciłeś i ryknąłeś na maga, nie wierzę, żeby na sali zostało jedno suche siedzenie.

— Wiem.

Hwel zatarł ręce.

— Możemy sobie dzisiaj pozwolić na tawernę — stwierdził. — Więc gdybyśmy tylko…

— Będziemy spać na wozach — odparł stanowczo Tomjon, oglądając się w odłamku lustra.

— Ale wiesz, ile Bła… ile król nam dał? Wystarczy na puchowe łoża przez całą drogę do domu.

— Będą sienniki i porządny zysk. A za zysk kupimy ci bogów z nieba i demony z piekła, i tyle zapadni, że ich nie zliczysz, moja ozdobo trawnika.

Dłoń Hwela spoczęła na ramieniu Tomjona. Potem krasnolud powiedział:

— Masz rację, szefie.

— Pewnie, że mam. Jak ci idzie sztuka?

— Hm? Jaka sztuka? — spytał niewinnie Hwel. Tomjon ostrożnie zdjął gipsowy fałd czołowy.

— Przecież wiesz. Ta sztuka. O królu Lancre.

— A, ta. Idzie jakoś, idzie. W tych dniach powinienem ją skończyć. — Hwel szybko zmienił temat. — Wiesz, wystawiając w miastach po drodze moglibyśmy dojechać do rzeki i popłynąć barką do domu. Przyjemnie by było, co?

— Ale możemy wracać lądem, grać w miasteczkach po drodze i zebrać więcej gotówki. Tak będzie lepiej, prawda? — Tomjon uśmiechnął się. — Dzisiaj zebraliśmy sto trzy miedziaki; liczyłem w czasie mowy Sądu. To prawie sztuka srebra ponad koszta.

— Jesteś synem swego ojca, nie ma wątpliwości — stwierdził Hwel.

Tomjon przyjrzał się sobie w lustrze.

— Tak — przyznał. — Chyba lepiej, gdybym był.

* * *

Magrat nie lubiła kotów i nienawidziła samej myśli o pułapkach na myszy. Zawsze uważała, że z takimi stworzeniami jak myszy możliwe jest zawarcie swego rodzaju umowy, by cała dostępna żywność była dzielona w najlepszym interesie obu stron. Był to pogląd wyjątkowo humanitarny, inaczej mówiąc taki, którego myszy nie podzielały. Dlatego jej zalana księżycowym blaskiem kuchnia wydawała się żywa.

Kiedy zabrzmiało pukanie do drzwi, cała podłoga rzuciła się pod ściany.

Po kilku sekundach pukanie się powtórzyło. Znowu nastała cisza. A potem stukanie zatrzęsło drzwiami na zawiasach.

— Otwierać w imieniu króla! — krzyknął głos.

— Nie musicie tak krzyczeć — upomniał go drugi głos. — Po co krzyki? Nie kazałem wam przecież krzyczeć. Takie krzyki każdego mogą wystraszyć.

— Przepraszam, sire! To należy do moich obowiązków, sire!

— Może zapukajcie jeszcze raz. Tylko tym razem delikatnie. Stukanie było może trochę cichsze. Spadł fartuch Magrat, wiszący na haczyku wbitym w drzwi.

— Jesteście pewni, że sam nie mogę tego robić?

— Nie uchodzi, żeby król stukał do drzwi nędznego domku. Proszę zostawić to mnie. OTWIERAĆ W IMIENIU…

— Sierżancie!

— Przepraszam, sire. Zapomniałem się.

— Sprawdźcie skobel.

Rozległ się odgłos czyjegoś intensywnego wahania.

— Nie podoba mi się to, sire. Może być niebezpiecznie. Gdybym miał coś doradzić, sire, podpaliłbym strzechę.

— Podpalił?

— Tak, sire. Zawsze to robimy, kiedy nie otwierają drzwi. Od razu wychodzą.

— Nie sądzę, żeby to było właściwe, sierżancie. Raczej sprawdzę skobel, jeśli wam to nie przeszkadza.

— Serce mi pęka, gdy na to patrzę, sire.

— Cóż, przykro mi.

— Moglibyście, sire, pozwolić mi przynajmniej je wyważyć.

— Nie!

— A może bym podłożył ogień pod wygódkę?

— Wykluczone.

— Ten kurnik w kącie zająłby się na…

— Sierżancie!

— Sire!

— Wracajcie do zamku.

— Jak to? I zostawić was samego, sire?

— Sierżancie, chodzi o sprawę wyjątkowo delikatną. Jestem pewien, że wasze zalety są nieocenione, niemniej jednak w pewnych sytuacjach nawet król musi zostać sam. Rozumiecie, chodzi o młodą kobietę.

— Ach… Rozumiem, sire.

— Dziękuję. Pomóżcie mi zsiąść.

— Przepraszam za to wszystko, sire. Byłem nietaktowny.

— Nie ma o czym mówić.

— Gdybyście potrzebowali pomocy, żeby ją rozpalić…

— Proszę… Wracajcie do zamku, sierżancie.

— Tak jest, sire. Skoro jesteście pewni, sire… Dziękuję, sire.

— Sierżancie…

— Słucham, sire.

— Potrzebny mi ktoś, kto odwiezie moją czapkę i dzwonki do Gildii Błaznów w Ankh-Morpork, skoro ją opuszczam. Mam wrażenie, że jesteście idealnym człowiekiem do tej misji.

— Dziękuję, sire. Bardzo jestem zobowiązany.

— To wasz, hm, zapał do służby. I jeszcze coś…

— Tak, sire?

— Dopilnujcie, żeby położyli was spać w pokojach gościnnych.

— Tak jest, sire. Dziękuję, sire.

Zabrzmiał stukot kopyt oddalającego się konia. Kilka sekund później brzęknął skobel i Błazen wsunął się do wnętrza.

Wejście nocą do kuchni czarownicy wymaga niezwykłej odwagi. Chyba jednak nie większej niż noszenie fioletowej, haftowanej na brzegach koszuli z aksamitnymi rękawami. Co prawda miała pewną zaletę: nie było przy niej dzwonków.

Błazen przywiózł butelkę musującego wina i bukiet kwiatów. Jedno i drugie w drodze straciło świeżość. Położył je na stole i usiadł przy gasnącym ogniu na kominku.

Przetarł oczy. Miał za sobą ciężki dzień. Czuł, że nie jest dobrym królem, miał jednak ogromne doświadczenie. Przez całe życie starał się być kimś, kim nie był. Ciężko pracował, żeby to osiągnąć. O ile wiedział, żaden z jego poprzedników tego nie próbował.

Miał mnóstwo pracy, mnóstwo do naprawienia, mnóstwo do zorganizowania…

A przede wszystkim musiał jakoś rozwiązać problem księżnej. Czuł, że słusznie zrobił, przenosząc ją do wygodniejszej celi w jednej z przewiewnych zamkowych wież. Była w końcu wdową. Powinien być dobry dla wdów. Ale dobrocią niewiele u księżnej zyskiwał; nie rozumiała jej i myślała, że to tylko słabość. Bardzo się bał, że w końcu trzeba będzie ściąć jej głowę.

Nie, królowanie to nic zabawnego. Ucieszyła go ta myśl. Przynajmniej tyle zyskał.

Po chwili zapadł w sen.

* * *

Księżna nie spała. W tej chwili była w połowie wysokości wieży, na linie ze związanych prześcieradeł. Miniony dzień spędziła wydłubując stopniowo zaprawę wokół prętów w oknie, chociaż prawdę mówiąc, przez przeciętny mur w zamku Lancre można by się przebić kawałkiem sera. Dureń! Dał jej sztućce i dużo pościeli. Tak właśnie reagują ci ludzie. Pozwalają, by strach myślał zamiast nich. Bali się jej, chociaż wierzyli, że mają ją w swojej mocy (a słabi nigdy nie mają silnych w swej mocy, nigdy naprawdę). Gdyby sama wtrąciła się do więzienia, przeżyłaby niemałą satysfakcję sprawiając, iż pożałowałaby, że w ogóle przyszła na świat. Ale oni dali jej koce i martwili się o nią.