Babcia czuła coś niezwykłego, jakby działanie czaru. Ale nie takiego, do którego byłaby przyzwyczajona.
Czarem tym był głos Vitollera. W zwyczajnym procesie artykulacji przekształcał wszystko, o czym mówił.
Popatrzcie tylko na nie, powiedziała Babcia do siebie; stroszą się jak dwie prostaczki… I opuściła dłoń, poprawiającą twardo zwinięty kok. Odchrząknęła z naciskiem.
— Chciałybyśmy z panem porozmawiać, panie Vitoller — oświadczyła. Wskazała aktorów, którzy trzymając się od niej z daleka rozkładali scenę, po czym dodała konspiracyjnym szeptem: — Na osobności.
— Ależ oczywiście, droga pani — odparł. — W chwili obecnej mamy kwatery w tutejszym szacownym piwopoju. Czarownice rozejrzały się niepewnie.
— Ma pan na myśli gospodę? — spytała w końcu Magrat.
W głównym holu zamku Lancre było chłodno i wietrznie. A pęcherz nowego szambelana nie stawał się coraz młodszy. Szambelan stał i kulił się pod spojrzeniem lady Felmet.
— Tak — powiedział. — Mamy je tutaj, w samej rzeczy. Mnóstwo.
— I ludzie nic z tym nie robią? — spytała księżna. Szambelan zamrugał.
— Słucham?
— Ludzie je tolerują?
— Oczywiście — odparł zadowolony. — Uważa się to za szczęście, kiedy czarownica mieszka w wiosce. Słowo daję.
— Dlaczego?
Szambelan zawahał się. Ostatnim razem zwracał się do czarownicy, kiedy pewna przypadłość odbytu zmieniła wychodek w salę tortur. A słoik maści, jaki od niej dostał, przekształcił świat w miejsce o wiele przyjemniejsze.
— Wygładzają drobne nierówności życia — wyjaśnił.
— Tam, skąd pochodzę, nie pozwalamy mieszkać czarownicom — oznajmiła surowo księżna. — I nie zamierzamy pozwolić im tutaj. Dostarczysz nam ich adresy.
— Adresy, wasza książęca mość?
— Gdzie mieszkają. Sądzę, że nasi poborcy podatkowi wiedzą, gdzie ich szukać.
— Aha… — mruknął nieszczęśliwy szambelan. Książę pochylił się na tronie.
— Mam nadzieję — rzekł — że płacą podatki?
— Ściśle mówiąc, trudno to nazwać płaceniem, wasza wysokość… Zapadła cisza.
— Mów, człowieku — ponaglił książę.
— No więc… One raczej nie płacą… Nigdy nie przyszło nam do głowy… To znaczy… stary król nie uważał… Po prostu nie.
Książę położył dłoń na ramieniu żony.
— Rozumiem — stwierdził chłodno. — Możesz odejść. Szambelan z ulgą skinął mu głową i jak krab wycofał się z sali.
— No tak… — rzekła księżna.
— Istotnie.
— Więc tak twoja rodzina władała królestwem… Zabicie kuzyna było twoim szlachetnym obowiązkiem. Było obroną interesów gatunku. Słabi nie zasługują na przetrwanie.
Książę zadrżał. Już zawsze będzie mu o tym przypominać? Nie miał nic przeciwko zabijaniu ludzi, a przynajmniej wydawaniu rozkazów, by kogoś zabić, i przyglądaniu się, jak są wykonywane. Ale zamordowanie krewniaka jakoś kłuło w gardle, czy raczej — przypomniał sobie — w wątrobie.
— Rzeczywiście — wykrztusił. — Niestety, żyje tu chyba wiele czarownic i trudno będzie odszukać te trzy, które były wtedy na wrzosowiskach.
— To bez znaczenia.
— Oczywiście, że nie.
— Weź sprawy we własne ręce.
— Tak, najdroższa.
Weź sprawy we własne ręce. Brał je, bez wątpienia. Kiedy zamykał oczy, widział ciało toczące się po schodach. Czyżby zabrzmiał wtedy, w głębi korytarza, syk wstrzymywanego oddechu? Był pewien, że nie mieli świadków. Sprawy we własnych rękach! Starał się zmyć krew z dłoni. Gdyby ją zmył, powtarzał sobie, tamto by się nie wydarzyło. Szorował i szorował ręce. Szorował, aż zaczynał krzyczeć.
Babcia nie czuła się dobrze w publicznych lokalach. Siedziała sztywno za swoim porto z cytryną, jakby było tarczą przed pokusami świata. Niania Ogg za to entuzjastycznie kończyła trzeciego drinka. Babcia pomyślała niechętnie, że koleżanka podążała już drogą, która prawdopodobnie doprowadzi ją do tańca na stole, z pokazywaniem halek i śpiewem „Jeża przelecieć się nie da”.
Cały blat stołu zasypany był miedziakami. Vitoller i jego żona siedzieli naprzeciw siebie i liczyli. Przypominało to rodzaj wyścigu.
Babcia przyglądała się pani Vitoller, gdy ta porwała monetę spod palców męża. Kobieta wyglądała na inteligentną i traktowała małżonka niczym pies pasterski ulubioną owcę. Meandry relacji matrymonialnych Babcia znała jedynie z obserwacji, tak jak astronomowi znana jest czasem powierzchnia odległego i obcego świata. Przyszło jej jednak do głowy, że żona Vitollera musi być bardzo szczególną kobietą, o bezdennych rezerwach cierpliwości i zdolnościach organizacyjnych, a także zwinnych palcach.
— Pani Vitoller — odezwała się wreszcie. — Jeśli wolno zadać zuchwałe pytanie: czy wasz związek został pobłogosławiony owocem? Oboje małżonkowie spojrzeli w pustkę.
— Chodzi jej… — zaczęła Niania Ogg.
— Tak, rozumiem — przerwała jej cicho pani Vitoller. — Nie. Mieliśmy kiedyś córeczkę.
Niewielka chmura zawisła nad stołem. Przez sekundę czy dwie Vitoller zdawał się człowiekiem zwyczajnych rozmiarów i o wiele starszym. Wpatrywał się w niewielki stosik monet przed sobą.
— Bo, widzicie, jest tu pewien chłopiec — wyjaśniła Babcia, wskazując pakunek na rękach Niani Ogg. — Szuka domu. Vitollerowie spojrzeli. Mężczyzna westchnął.
— To nie jest życie dla dziecka — stwierdził. — Ciągle w drodze. Ciągle nowe miasta. Nie ma czasu na edukację. Mówią, że to teraz bardzo ważne.
Jednak nie odwrócił wzroku.
— Dlaczego szuka domu? — zainteresowała się pani Vitoller.
— Nie ma swojego — odparła Babcia. — A w każdym razie takiego, gdzie byłby mile widziany. Znowu zapadła cisza.
— A wy — odezwała się pani Vitoller — pytacie o to dlatego, że jesteście…
— Matkami chrzestnymi — wyjaśniła szybko Niania Ogg. Babcia była nieco poruszona. Coś takiego nigdy nie przyszło-by jej do głowy.
Vitoller nieuważnie bawił się monetami. Żona wyciągnęła rękę nad stołem i dotknęła jego dłoni w bezgłośnym porozumieniu. Babcia odwróciła głowę. Była ekspertem w czytaniu z twarzy, jednak czasami wolała tego nie robić.
— Pieniędzy, niestety, nigdy nie ma za wiele… — zaczął Vitoller.
— Ale wystarczy — dokończyła stanowczo jego żona.
— Tak. Chyba wystarczy. Z radością się nim zaopiekujemy.
Babcia kiwnęła głową i sięgnęła w najgłębsze zakamarki swego płaszcza. Po chwili wyjęła niewielką skórzaną sakiewkę i wysypała na stół zawartość. Było tam sporo srebra, a nawet kilka małych złotych monet.
— To powinno rozwiązać sprawę… — szukała właściwego słowa — …pieluch, ubranek i w ogóle. Wszystkiego.
— Ze stukrotnym naddatkiem, jak sądzę — szepnął słabym głosem Vitoller. — Dlaczego nie wspomniałyście o tym wcześniej?
— Gdybym musiała was kupić, nie bylibyście warci swojej ceny.
— Przecież nic o nas nie wiecie! — przypomniała pani Vitoller.
— Nie wiemy, rzeczywiście — zgodziła się spokojnie Babcia. — Naturalnie, chciałybyśmy wiedzieć, co u niego słychać. Moglibyście pisać do nas listy i tak dalej. Ale kiedy już stąd wyjedziecie, lepiej nie rozpowiadajcie o tym naokoło. Dla dobra dziecka.
Pani Vitoller przyjrzała się dwóm starszym kobietom.
— Kryje się w tym jakaś tajemnica, prawda? — spytała. — Jakaś groźna tajemnica.