Выбрать главу

Opłaciło się. W jednej ze skrzyń znalazł ósmy, szesnasty i dwudziesty odcinek serialu „Podwodnego świata”, brakowało ich w bibliotece głównej.

Potem znalazł jeszcze kilka kaset bez etykiet. Zabrał je również.

Kwadrans później dotarł do tunelu łącznikowego i zatrzymał się przed windą.

Tu było znacznie jaśniej, tu czasem pojawiali się ludzie.

Winda przeniosła Pawłysza o kilka poziomów wyżej, co było pojęciem względnym, ponieważ dół jest zawsze w centrum statku, a góra to pomieszczenia zewnętrzne. Pole grawitacyjne, wytwarzane przez silniki, czaiło się w centralnej kuli.

Sala relaksu przez wejściem do Ogrodu Zewnętrznego też świeciła pustkami.

W basenie, niczym błękitnawe zwierciadło, zastygła woda. Była tak równa i nieruchoma, że Pawłysz nabrał ochoty, by pochylić się i zakłócić tę doskonałość. Wsunął rękę do kieszeni, miał tam zawsze coś niepotrzebnego. Palce wymacały metalową kulkę, cisnął ją do basenu. Zwierciadło drgnęło, plusnął słupek wody i we wszystkie strony pomknęły kręgi fal, w końcu swej drogi oblizując ściany basenu.

No, tak lepiej.

Niskie, miękkie kanapy, niczym klamry, ciągnęły się dokoła basenu. Pawłysz z rozpędu wskoczył na jedną z nich, usiadł niewygodnie na torbie z kasetami, które wlókł z porzuconej biblioteki. Kanapa odżyła, starając się dostosować do konturów ciała siedzącego.

Pawłysz wyobrażał sobie, że jest na „Nautiliusie”. Gdzieś w jego trzewiach żyje ostatni pasażer, stary kapitan Nemo.

A może to „Marie Celeste”? Nieoczekiwane nieszczęście zwaliło się na szkuner. Dlaczego wszyscy, co do ostatniego człowieka, porzucili statek? A garnek na kuchni był jeszcze ciepły.

Nie, to niezamieszkała wyspa. Oto jest, ciemny las za szklaną ścianą. Wysoko na prawej szary okrąg. Łata.

Kiedy Pawłysza jeszcze nie było na świecie, w Ogród Zewnętrzny uderzył meteoryt. To się zdarza w kosmosie. Nad meteorytową osłoną „Anteusza” trudziły się najlepsze umysły Ziemi — ani jeden okruch materii nie powinien był dotknąć statku, zbyt wysoka mogła być cena takiego kontaktu — ale i tak sześćdziesiąt lat temu „Anteusz” trafił w mocny meteorytowy strumień. Tak gęsty, że jeden z kamieni uderzył w statek.

Meteoryt przebił zewnętrzną przeźroczystą ściankę Ogrodu.

Następnie przenicował drugą ściankę, dzielącą Ogród od Sali Relaksu. Potem przedziurawił jeszcze trzy przegrody, zanim wypadł na zewnątrz.

Wypadek ten kosztował życie dwóch kosmonautów, którzy akurat znajdowali się w Sali Relaksu. Pawłysz dowiedział się, że grali po prostu w szachy.

Zginął też Zewnętrzny Ogród. Umarł tak szybko, że nie zdążył nawet się zmienić.

Pawłysz podszedł do szklanej ściany.

Kiedyś ogród troskliwie zaplanowano, potem uprawiano, jako miejsce, gdzie kosmonauci, będąc niewiarygodnie daleko od domu, mogliby poczuć uroki letniej nocy i zapachy ziemskiego lasu.

Pod przeźroczystą, wysoką kopułą tłoczyły się brzozy i jodły, krzewy różane i olszyny, a dalej, gdzie panowała temperatura nieco wyższa, pięły się do góry palmy.

Po remoncie ówczesny kapitan „Anteusza” postanowił nie podłączać Ogrodu do systemu ogrzewania — odtajałe drzewa i krzewy zgniłyby po prostu. A w panującej temperaturze będą zamarzniętymi pomnikami drzew i kwiatów. Jeśli ktoś nie wie, co tu się stało sześćdziesiąt lat temu, może mu się wydać, że za szybą zaczyna się prawdziwy zimowy las.

4

I Pawłysz wyobraził sobie niekończący się, nocny las. Ciepłe, wilgotne powietrze, w którym unoszą się korzenne zapachy, gdzie szelest opadających liści jest równie ostrożny i niemal niesłyszalny jak kroki wilka. Czasem tylko trzaśnie sucha gałązka albo odważnie wdepnie w stertę chrustu niczego nie bojący się niedźwiedź.

Głośny plusk, uderzenie, niemal huk rozcięły ciszę w sali.

Wybuch?

Pawłysz poderwał się, odwrócił, jednocześnie przywierając plecami do przeźroczystej ściany. Siła ciążenia na statku jest niemal dwukrotnie mniejsza od ziemskiej, dlatego najbardziej nawet dynamiczne ruchy są spowolnione. Mózg już zakończył zwrot ciała, ale ono samo wciąż jeszcze poruszało się.

Bryzgi wody wyleciały na podłogę sali.

Długi, zielony cień, podobny do cienia dużej ryby, przemykał pod poruszoną taflą błękitnej wody.

Krótko ostrzyżona dziewczęca głowa przebiła lustro, dziewczyna otworzyła oczy, strąciła dłonią krople wody z rzęs.

— Wystraszył się pan? — zawołała. — Umyślnie rozebrałam się cicho i… jak nie skoczę!

Pawłysz poczuł się głupio — dziewczyna mogła widzieć jego reakcję. Ale nie, kiedy on się odwracał, ona była jeszcze pod wodą.

Dziewczyna obróciła się na plecy. Miała na sobie zielony, jednoczęściowy strój.

Woda uspokajała się wolno i rzeczowo, jakby basen był wypełniony olejem.

— Woda jest tu wspaniała! — powiedziała dziewczyna. — Codziennie się tu kąpię. Nie próbował pan?

— Jeszcze nie.

Nie widział wcześniej tej dziewczyny. Wczorajszy dzień był taki zwariowany. A dzisiaj wyruszył na wędrówkę po statku. Dziewczyna podpłynęła do brzegu.

— Ja też tu czasem przychodzę specjalnie, żeby popatrzeć na ten las. Ale zawsze wiem, że jest martwy. Widocznie mam źle rozwiniętą wyobraźnię.

Pawłysz wrócił na kanapę i usiadł.

— Nie widziałem pani wczoraj.

— Kiedy pan przyleciał, miałam wachtę. Mam na imię Grażyna.

— Widziałem koty. W pustej oranżerii.

— O, tam nigdy nie byłam — odpowiedziała. — Nie jestem romantyczką.

Zabrzmiało to bardzo protekcjonalnie, a Grażyna nawet nie usiłowała tego maskować. Dziewczyna zanurkowała szybciej niż Pawłysz zdążył znaleźć jakąś ciętą ripostę.

Gdy ponownie pojawiła się na powierzchni wody, zapytał:

— Pani jest biologiem?

— Grawitacja — odpowiedziała Grażyna.

— A jak brzmi pani imię w skrócie?

— Podoba mi się Grażyna — odpowiedziała. — Nie trzeba skracać.

— Ale jest dość długie.

— To nic, nie zdąży się pan zmęczyć. Jutro odlatuję. Grażyna podpłynęła do brzegu. Pawłysz zobaczył, jak długie ma palce. Po prostu zadziwiająco długie palce, z krótko obciętymi paznokciami. Na policzku, pod lewym okiem, miała cieniutką bliznę. Pulchne i ruchliwe wargi. Ich kąciki przez cały czas poruszały się.

Oczy Pawłysza wychwytywały szczegóły twarzy, figury. Kawałki mozaiki tworzyły portret, który, gdyby przebywali na statku jeszcze długo razem, nie miałby nic wspólnego z pierwszym wrażeniem.

— Ten rok — powiedziała Grażyna — przeleciał migiem. Słowo honoru. Gdzieś w połowie zrobiło się smutno, w końcu jednak jesteśmy dość odizolowani. A teraz… nawet pan sobie nie wyobraża, jak nie chce się odlatywać.

— A gdyby pani teraz zaproponowano, żeby została pani jeszcze na jedną turę?

— No, nie. Nie zostałabym — odpowiedziała Grażyna. W tym momencie Pawłysz zauważył, że ma zielone oczy. Ciemne, mokre rzęsy przesłaniały je i dlatego w pierwszym momencie wydały się o wiele ciemniejsze.

— Szkoda — powiedział. — Im więcej ludzi, tym jest ciekawiej.

— Wystarczy ludzi i beze mnie — zaoponowała Grażyna. — Ilu jest na pana zmianie?

— Trzydziestu dwóch.

— W mojej było trzydziestu sześciu. Ale nie miałam szczęścia.