Выбрать главу

Puścił się biegiem, ale po chwili wrócił do szybkiego marszu. Dystans był jednak nieco za długi, a dzień zbyt upalny.

Wreszcie ominął ostatnią wąską zatoczkę i ujrzał przed sobą przystań.

Przy pomoście tłoczyły się unieruchomione żaglówki. Nikt się nimi nie interesował, nikt nie wypływał na jezioro, nikt się nie kąpał, ani nie opalał. Górek, ponoć pękający w szwach od nadmiaru gości, wyglądał jak wymieciony.

Łukasz wszedł na chodnik, prowadzący do letniej kawiarenki. Po prawej stronie szeroka alejka wiodła w górę, ku szosie. W głębi, na wzniesieniu, stał pawilon handlowy. Jeszcze trochę dalej wyzierał zza drzew płaski dach większego budynku. To pewnie będzie szkoła — pomyślał chłopiec.

Jak okiem sięgnąć śladu żywego ducha. Tylko w kawiarence przy jednym ze stolików siedział pod czerwonym parasolem gruby mężczyzna w kraciastej marynarce. Jedyny w całej okolicy człowiek, którego można było zagadnąć.

Łukasz przekroczył niski płotek, pomalowany na biało, zawahał się, po czym z obojętną miną usiadł, nie za daleko i nie za blisko samotnego grubasa. Ale ten od razu wyszczerzył zęby w szerokim, radosnym uśmiechu i zawołał: — Ojciec cię po mnie przysłał, prawda? Chodź tu bliżej, pogwarzymy sobie, ha, ha, ha! Będę u was mieszkać, wiesz? Miałem pokój w pensjonacie „Rusałka”, ale tam tyle ludzi! Nie mogę cię niczym poczęstować, bo kawiarnia nieczynna. To znaczy niby czynna, tylko nikt nie podaje.

Wszyscy pobiegli do… no, wiesz dokąd, ha, ha, ha!

Łukasz dopiero teraz przypomniał sobie tego człowieka. Wczoraj wieczorem też tak rechotał rozmawiając z milicjantami, którzy kontrolowali samochody. Miał paszport dyplomatyczny. Nie, nie dyplomatyczny. Jakiś inny. Wymieniono wtedy jego nazwisko. John. A dalej? Dalej było prawie po polsku…

— No, chodź tu do mnie! — nalegał wesołek. — Zaraz pójdziemy, nie pali się. Świeci, ale nie pali, co…? Ha, ha, ha! Zaprowadzisz mnie do was, po drodze weźmiemy moje rzeczy, a potem będziesz mógł znowu pobiec do ojca. Słyszałem, że wczoraj nie wróciliście z pustymi rękami? Brawo! A gdzie masz to, co nosisz ze sobą? Zostawiłeś w domu? Pewnie, za dnia i tak nie można się kręcić po tych miejscach, bo ktoś od razu zwąchałby pismo nosem i zaczął wam robić konkurencję. Ludzie to spryciarze, ha, ha, ha!

Łukasz milczał. „Świeci, ale nie pali…” Otóż to. Niemal odruchowo wstał i przysiadł się do gadatliwego cudzoziemca. Nie miał zamiaru wkradać się w cudzą skórę. Postanowił po prostu słuchać.

— Widzę, że nie lubisz darmo mleć językiem — zauważył z uznaniem grubas. — Bardzo słusznie. Biznes to biznes. W interesach lepiej nie mówić nic niż słówko za wiele. Ale ze mną nie musisz być taki ostrożny.

Ja jestem uczciwy kupiec, ha, ha, ha! Za to, co znajdziecie, nikt nie zapłaci wam więcej niż ja. Pod warunkiem, że towar będzie naprawdę ekstra, tak jak obiecał twój tatuś…

Łukasz zaryzykował subtelny uśmieszek. Uśmiech, to tylko uśmiech.

Uśmiechnąć można się zawsze i do każdego. Wszyscy tak mówią.

Dwa uśmiechy, jeden poufały, szeroki i tłusty, drugi chudy i mglisty, zgasły jednakowo szybko, zadając kłam temu, co mówią wszyscy.

— Przyszedłem — odezwał się z tyłu wysoki, niechętny głos. — Tata kazał mi zaprowadzić pana do domu.

Grubas otworzył usta. Jego oczy pobiegły w górę i w dół, w dół i w górę, po czym nagle zrobiły się z nich szparki. Łukasz wstał i daleko odsunął krzesło. Wolał, żeby nic nie zagradzało mu drogi, na wypadek, gdyby trzeba było dokonać gwałtownego odwrotu.

— Ja… — rozpoczął. — Pan… — przerzucił się pośpiesznie. — Ja… Pan… To znaczy, ja przepraszam. Ja nie wiedziałem, czego pan ode mnie chce — trochę oprzytomniał i uznał, że stanął na wysokości zadania. Skutecznie przedstawił się jako głupek. Nie szkodzi, że nie całkiem z rozmysłem. W zaistniałej sytuacji trudno o lepszy manewr taktyczno — dyplomatyczny. Zwłaszcza wobec wytrawnego wyjadacza, mającego jakieś konszachty z ambasadą, który z takim znawstwem mówi o interesach, a który teraz miał prawo poczuć się wystrychnięty na dudka.

Doszedłszy do wniosku, że nic mu już nie grozi, natychmiast odsunął krzesło jeszcze kawałek dalej. Przed nim stał chłopiec spotkany wczoraj w wąwozie. Jego włosy także teraz, kiedy padało na nie słońce, były niezwykle jasne. Niemal białe. Dokładnie jak wieczorem, w świetle reflektorów fiacika. Ich właściciel miał minę też dokładnie taką, jak wczoraj. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że tylko obecność grubasa powstrzymuje go przed splunięciem przez zęby.

Łukasz wycofał się za sąsiedni stolik, po czym wypiął pierś i opuścił kawiarenkę z wyrazem twarzy klienta niezadowolonego z obsługi. Już w alejce, łączącej przystań z centralną częścią Górka, dobiegły go słowa: — To ty miałeś po mnie przyjść? Więc po co ja mówiłem? Zaraz…

Co ja mówiłem? — wbrew swemu zwyczajowi, witając właściwego posłańca tłuścioch nie zarechotał ani razu.

Mówił. Mówił — powtarzał sobie w duchu Łukasz usiłując forsownym marszem nadrobić stracony czas. Tyle że niczego nowego nie powiedział. Co kogo obchodzi, gdzie taki chichotek zamieszka i z kim będzie robić jakieś interesy? Okazuje się, że to coś, czego tu szukają, a w każdym razie czego szuka ten Plujek ze swoim ojcem, można sprzedać i to nie byle komu. Bardzo dobrze. Ale bez porównania lepiej byłoby wreszcie usłyszeć, co właściwie dzieje się w Górku.

Skrzyżowanie spacerowej alejki z główną drogą także zionęło zupełną pustką. Łukasz zatrzymał się, popatrzył w lewo, popatrzył w prawo, popatrzył tam, skąd przyszedł. Ścieżką nad jeziorem oddalają się dwie postacie. Jedna przypomina literę O, druga odwrócony wykrzyknik z białą kropką. Poza tym absolutne bezludzie…

Ni stąd, ni zowąd, w największy, upał, Łukasza przeniknął chłód.

Ciarki przeszły mu po plecach. Przypomniał sobie sceny z jakiegoś filmu.

Nie pamiętał, co to był za film, ale roiło się tam od opryszków, upiorów i najróżniejszych okropności. A rzecz działa się w wymarłym miasteczku…

Kiedy tak stał, z głową pełną mrocznych wizji, usłyszał nagle daleki pomruk zmieszanych głosów. Gwar narastał powoli, chwilę szumiał wysoko, po czym opadł i znowu zrobiło się cicho. Ale nie była to już ta sama cisza co przed chwilą, kiedy w samo południe widział przemykające po pustkowiu złowieszcze cienie. Tu jednak są ludzie.

Głosy odezwały się gdzieś za zakrętem szosy. Szkoła. Naturalnie, tam jest szkoła.

Zapewne dla rozgrzewki Łukasz znowu puścił się biegiem. Ale i teraz nie ubiegł więcej niż sto kroków. Ludzie byli znacznie bliżej, niż się spodziewał. Przynajmniej jeden człowiek. Wyskoczył zza narożnika pawilonu handlowego tak, jakby specjalnie czekał na ten właśnie moment.

Chłopiec wpadł na niego z całym impetem, zatoczył się i gruchnął jak długi, lądując na twardym chodniku.

— Przepraszam — wydyszał od razu, jak tylko udało mu się wstać.

Nieznajomy cofnął się i powiedział z ubolewaniem: — To ja przepraszam. Nic sobie nie zrobiłeś?

— Nic — odburknął machinalnie chłopiec, po czym nagle zrobił krok do tyłu. Nieznajomy nie był tak całkiem nieznajomy. Wprawdzie Łukasz widział jego twarz raz w życiu, w nikłym światełku milicyjnej latarki, ale dobrze ją zapamiętał. A zwłaszcza ten podejrzanie spokojny głos. „Nie mam przy sobie żadnej legitymacji”… Zaraz potem osobnik, który wyrzekł te słowa, musiał udać się do radiowozu. — A! — zawołał teraz Łukasz. Chciał powiedzieć: A, to pan? Puścili pana? — jednak w ostatniej chwili ugryzł się w język. Kto wie? Jeśli ten człowiek uciekł milicji, a teraz ukrywa się, błądząc po wyludnionym Górku? W takim razie mógł wpaść na pomysł pozbycia się niewygodnego świadka. Lepiej mu się nie przypominać. Pozbywanie się niewygodnych świadków, to operacja raczej nieprzyjemna dla tych, którzy mają zniknąć.