— A — przytaknął zbieg i uśmiechnął się bezwstydnie. — Widziałem cię stąd przed chwilą w kawiarence na przystani. Czy coś się tam wydarzyło, że tak szybko przybiegłeś aż tutaj?
Proszę, byłem obserwowany — Łukasz umocnił się w swych podejrzeniach.
— Nic się nie wydarzyło. Co miałoby się wydarzyć? — burknął wzruszając ramionami.
— Właśnie nie wiem. A gdzie twoi przyjaciele?
— Kto?!
— No, ten miły, tęgi pan i chłopiec z takimi jasnymi włosami?
Łukasz zatrząsł się ze złości. „Przyjaciele”, też coś! Już miał wystąpić z ostrą odprawą, kiedy nagle doznał olśnienia. Przecież ten typ chce go tylko pociągnąć za język. Wystarczy spojrzeć na jego minę. A więc proszę bardzo…
Niegdyś wielcy zdobywcy chętnie radzili sobie ze swoimi najgroźniejszymi wrogami w ten sposób, że podstępnie napuszczali ich na siebie.
Dziś tak samo postępują wielcy spryciarze. Plujek i jego ojciec mają powody, by lękać się konkurencji, która mogłaby zepsuć ich wspólne interesy z grubym wesołkiem. Wobec tego należy dostarczyć im takiej konkurencji. Któż lepiej nadaje się do tego celu, niż uciekający przed milicją opryszek? Nie przepuści okazji. Troskliwie zajmie się i Kapelusznikiem, i jego partnerem, a to znaczy, że oni z kolei będą musieli zająć się nim. W efekcie zapomną o takich drobiazgach jak niewygodni świadkowie.
Szatański pomysł.
Łukasz spuścił oczy, by jego ofiara nie wyczytała w nich uczucia dumy i głębokiego zadowolenia.
— To nie są moi przyjaciele — rzekł uprzejmym tonem. — Nawet ich nie znam. To znaczy nie znałem do wczoraj. Tyle tylko że ten gruby pan wziął mnie za kogoś innego i… — tu wiernie powtórzył wszystko, co usłyszał od niesympatycznego wesołka. O jego przeprowadzce, o tym że jasnowłosy i jego ojciec nie wrócili wczoraj z pustymi rękami, ale że mimo to dalej szukają czegoś, co posiadacz specjalnego paszportu chciałby kupić, o sekretnych „interesach”. Mówiąc o Plujku wyjaśnił, w jakich okolicznościach ujrzał go po raz pierwszy. Nie zapomniał nawet o worku i o glinie. A skoro już był przy wczorajszym wieczorze, opisał nadto wylatujące z jeziora ogniste kule i ów przedziwny snop kolorowego światła. Wreszcie wyznał, że jego jedynym pragnieniem jest odkryć w końcu tajemnicę zamieszania w Górku i że poza tym nic, ale to nic go nie interesuje. Ani ludzie z jakimiś specjalnymi paszportami, ani ludzie bez żadnych paszportów, ani czyjeś lepsze lub gorsze interesy.
Wzmiankę o osobnikach pozbawionych legitymacji uciekinier skwitował ledwie dostrzegalnym uśmieszkiem, ale w ogóle słuchał bardzo uważnie. Kiedy chłopiec skończył, odczekał jeszcze jakiś czas, po czym spytał:
— To znaczy że teraz biegłeś do szkoły?
— Tak.
— Rzeczywiście o niczym nie słyszałeś? Były informacje w radiu i w gazetach…?
— O czym? — ciekawość przemogła w Łukaszu dumę i zadowolenie z siebie. — Nie słuchałem radia — dodał szybko. — Przedwczoraj pakowaliśmy się, a wczoraj jechaliśmy prawie cały dzień.
— Wobec tego chodźmy tam razem — mężczyzna wykonał gest, jakby chciał go chwycić za łokieć. Chłopiec odskoczył. — Nie bój się. Drugi raz cię nie przewrócę.
— Wcale się nie boję.
Chwilę szli obok siebie w milczeniu. Za zakrętem wyludniony Górek nie był już tak całkiem wyludniony. W pewnym momencie usłyszeli głośne plaśnięcie. Ktoś krzyknął.
Obok pawilonu, na małym placyku stała stara ciężarówka, która przywiozła jeszcze starszy drewniany budyneczek z długim oknem, świadczącym o jego handlowym przeznaczeniu. Dwóch mężczyzn usiłowało ściągnąć ładunek na ziemię po pochyłym pomoście sporządzonym z desek. Jedna z nich, widocznie źle umocowana, obsunęła się właśnie i spadła.
Mężczyzna na dole złapał się obiema rękami za nogę i podskakując niezgrabnie na drugiej, chrapliwym barytonem obwieszczał światu, co myśli o takiej robocie. Jego kompan wychylony z platformy ciężarówki ryczał ze śmiechu.
— Mówiłeś o interesach — powiedział obojętnie towarzysz Łukasza. — To dopiero będzie naprawdę złoty interes — wskazał opartą o koła samochodu tablicę z napisem: „Placki ziemniaczane”. — Do Górka walą teraz tłumy… O, następny — po przeciwnej stronie drogi, koło niemal identycznej budki, krzątał się inny kupiec. Zobaczył, że nadchodzący zwrócili na niego uwagę, i zawołał: — Jeszcze zamknięte! Dopiero od jutra! Piwko, lemoniada, napoje — słowu „napoje” towarzyszyło smakowite mlaśnięcie.
Łukasz zatrzymał się jak wryty. Zapomniał, z kim idzie. Zapomniał o swoim diabelskim podstępie. Wiedział tylko jedno. Jego cierpliwość, wystawiana na wciąż nowe i nowe okrutne próby, wreszcie się wyczerpała.
Ostatecznie i nieodwołalnie.
— Proszę pana! — wykrzyknął z rozpaczą. — Ja już nie mogę! — Czemu do Górka walą tłumy?! Co mówili w radiu? Czego tak szukają? Co świeci? Co się pokazuje? No…?
Teraz z kolei człowiek bez legitymacji próbował odskoczyć na bezpieczną odległość, ale nie zdążył. Łukasz chwycił go za ramię i potrząsnął nim jak drzewem, z którego nie chcą spadać owoce.
— No? — powtarzał w zapamiętaniu.
— Puść mnie! Puść, to ci powiem.
Chłopiec na wszelki wypadek potrząsnął nim jeszcze raz, po czym puścił i odstąpił o krok.
— Podnosisz ciężary czy co? — napadnięty odruchowo potarł sobie ramię. — To nienormalne, w twoim wieku mieć taką krzepę
— No?!..
— Zaraz, niech odsapnę. Już, już, dobrze! — przestraszył się widząc, że Łukasz na odmianę robi krok do przodu. — Posłuchaj. Trzy dni temu, w Górku…
Dziadek Klemens zamierzał początkowo spędzić dzień w towarzystwie swoich ukochanych książek, ale pogoda była tak piękna, że parę minut po jedenastej sam zaproponował Mirze i Pawłowi oraz ojcu Łukasza przechadzkę nad jezioro. Nikomu więcej nie mógł jej zaproponować, bo jego syn odjechał już z powrotem do Krakowa, a pani Helena nie wróciła jeszcze z zakupów.
Dom państwa Piotrowiczów leżał co prawda na uboczu, ale o tej porze roku na plażyczce, którą jego sezonowi mieszkańcy przywykli uważać za własną, zawsze spotykało się kogoś, kto przekładał ciszę nad radosny zgiełk panujący w pobliżu przystani. Dzisiaj było tu pusto. Pusto było także na wodzie.
— Spójrzcie — powiedział zdziwiony pan Klemens. — Ani jednej łódki. Dlaczego? Lubię dziewicze jeziora, ale na jeziorze opasanym letniskami powinien panować ruch. Ta cisza ukrywa jakąś tajemnicę.
— Zaraz tajemnicę — prychnął Paweł. — Po prostu w tym roku przyjechały do nas same lenie — zawyrokował. W jego głosie odezwało się jednak wahanie.
— No i co dalej? Przyszliśmy, jesteśmy, bawimy się wyśmienicie, ale nawet najlepsza zabawa nie może trwać wiecznie — zakpiła po chwili Mira. — Drapiemy się z powrotem do góry? Czy też są jakieś inne propozycje?
Ojciec Łukasza westchnął.
— Obawiam się, że zbyt lekko potraktowaliśmy wczoraj opowieść pańskiego syna — zwrócił się do niego dziadek Klemens. — Może w Górku rzeczywiście dzieje się coś aż tak ciekawego, że ludzie zapomnieli o słońcu, plaży i jeziorze…
— Przyleciała dobra wróżka — podchwyciła z przekąsem Mira. — Codziennie między dziewiątą a dwunastą siedzi w kiosku „Ruchu” i spełnia wszystkie życzenia. Cały Górek stoi w kolejce i dlatego tutaj nikogo nie ma.
— Nie, moja droga — zaprzeczył łagodnie dziadek. — Gdyby ta wróżka urzędowała tu naprawdę, oglądalibyśmy teraz zupełnie inny widok. Ilu ludziom zdążyłaby od wczoraj dać to, czego zapragnęli? Czy myślicie, że na przykład jeden pan Kutynia marzy o pałacowej rezydencji? Na pewno nie. Wobec tego już dzisiaj cały brzeg jeziora byłby upstrzony wspaniałymi willami. Oczywiście, bez przerwy dochodziłoby do awantur, ponieważ każdy, komu wróżka już podarowała dom, życzyłby sobie żeby ten jego dom był w okolicy jedyny, najpiękniejszy, niepowtarzalny i żeby nie miał blisko sąsiadów, którzy psuliby mu krajobraz. Zamiast lasów i ogrodów mielibyśmy kolosalny parking, zatłoczony superkrążownikami szos, spalającymi zamiast benzyny wodę. A jeśli mowa o wodzie, to kąpać moglibyśmy się wyłącznie w wannach. Przecież całe jezioro pokryłyby luksusowe jachty. Pomiędzy tym wszystkim przeciskaliby się z trudem mężczyźni w królewskich gronostajach i kobiety z brylantami wielkości dyni, bo jeszcze większe byłyby za ciężkie. Ale czy mieliby zadowolone miny? A o co wy poprosilibyście dobrą wróżkę, gdyby udało wam się do niej dopchać?