Trzy dni temu, późnym wieczorem, mieszkańcy trzech gospodarstw leżących na przeciwległym skraju Górka ujrzeli w oknach jaskrawe światło. Wybiegli na dwór i zobaczyli w chmurze opadającego jasnego dymu dużą bryłę przypominającą dwa złożone ze sobą spodki. Przez uchyloną klapę u góry wyglądała czyjaś głowa. Miała włosy, ale ich barwy nikt nie potrafił potem określić. Natomiast czoło pod tymi włosami oraz cała reszta twarzy były z całą pewnością zielone. Co do tego zgadzali się wszyscy. Przez otwór spod klapy sączyła się niezwykła poświata, toteż oblicze i popiersie tajemniczej postaci zdawały się promieniować wewnętrznym lśnieniem. Szczegóły zielonej twarzy były doskonale widoczne. Na przykład kościste policzki i duże, wyraźnie skośne oczy.
— UFO! — zabrzmiał zdławiony okrzyk, po czym nastała przejmująca cisza.
Kosmici dobrze wybrali miejsce lądowania. Owe trzy gospodarstwa tworzyły mały przysiółek, oddzielony od zabudowań miasteczka pierścieniem lasu i półokrągłym grzebieniem połączonych pagórków. Dlatego nikomu nie przyszło na myśl pobiec i zaalarmować cały Górek. Ktoś wprawdzie mówił potem, że owszem, przyszło mu to na myśl, tylko bał się spłoszyć nieziemskich gości, ale inni go zakrzyczeli powiadając, że sam był za bardzo spłoszony, aby cokolwiek mogło mu przyjść na myśl.
Łukasz miał przed oczami tę scenę, tak jak przedstawił mu ją po raz pierwszy mężczyzna bez legitymacji.
Był wieczór równie piękny jak wczoraj. Zapadła ciemność. Na niebie poniżej gwiazd pozostała półprzeźroczysta wstążka purpury. Skraj lasu był czarny, a głębiej, między drzewami, czerń stawała się niesamowicie głęboka. Trzy domy z oświetlonymi oknami stały w pewnej odległości od siebie, na łagodnym zboczu porośniętym trawą. W czasie dnia chętnie szczypało tę trawę nieliczne stadko owiec. Teraz była ze srebra, o co postarał się księżyc.
Na tej właśnie łące, pomiędzy domami a lasem, siadł kosmiczny spodek.
Cisza, jaka nastąpiła po owym urwanym,ufo!”, musiała być co się zowie martwa, uroczysta, złowroga i jak tam jeszcze można nazwać ciszę nad ciszami. Wychylony z włazu mieszkaniec gwiazd nie ruszał się, wodził tylko sierpowatymi oczami po twarzach mieszkańców Ziemi.
Trudno ustalić, jak długo to trwało. Niektórzy utrzymują, że minutę, inni gotowi są przysięgać, że pół godziny. Wreszcie spomiędzy grupy ludzi, zresztą dość licznej, bo na lato przyjmowano tu zawsze gości z miasta, wybiegło przeciągłe westchnienie. Zaraz potem jakiś drżący głos powiedział „Dzień dobry”. Śmiałek wyszedł pewnie z założenia, że kosmitom, którzy przemierzają wszechświat, jak my przemierzamy drogę z domu do szkoły i z powrotem, wypada mówić „dzień dobry” o każdej porze ziemskiej doby. Po „dzień dobry” nastąpiło jeszcze „Witaj — taj — taj”, ale to, niestety, było już wszystko. Człowiek, który chciał rzec „witajcie”, niejaki Franciszek Kowal, stale przyjeżdżający na urlopy do Górka, i tak chodził potem opromieniony sławą stuprocentowego mężczyzny, co to w żadnej sytuacji nie traci zimnej krwi.
Na nieszczęście jego „taj — taj — taj” nie spodobało się Zielonemu. Być może w jego języku oznaczało akurat „do widzenia”. A może po prostu minął czas, jaki przybysze przeznaczyli na pierwszy kontakt z ludźmi. Dość, że niesamowita postać zniknęła, klapa zamknęła się bezgłośnie, po czym spodek stanął w ogniu. Nie na ogniu, jak startujące rakiety, tylko w ogniu. Jakby w cichą polankę uderzył piorun i zamiast spłynąć w ziemię, trwał przez chwilę w pełnym, okrutnym blasku, pokazując całą swą niszczycielską potęgę.
Ale ogień, który objął spodek, nie zniszczył niczego. Widzowie musieli mocno zacisnąć powieki, żeby ochronić oczy przed raptownym, rażącym światłem. Kiedy je otworzyli, łąka była pusta. Na niebie uciekała szybko malejąca błyszcząca kula. Przed nimi pozostał czarny krąg wypalonej trawy.
Tak mniej więcej przebiegło inauguracyjne wystąpienie kosmitów, które zapoczątkowało straszliwe zamieszanie w cichym dotąd Górku. Po pierwszym lądowaniu nastąpiły dalsze. Jeśli nie spodki, to pokazywały się niepodobne do niczego światła. Widywano wyskakujące z jeziora ogniste bańki. Znajdowano ślady, stóp nie stóp, narzędzi, nie narzędzi, odciśnięte w ziemi. Właśnie owych śladów szukano tak gorączkowo dniami i nocami. Szukali ich nie tylko gajowy z naprędce zorganizowaną rzeszą pomocników, nie tylko wezwani stróże porządku publicznego, naukowcy i reporterzy, lecz także samozwańczy amatorzy sensacyjnych pamiątek. A przed budynkiem szkoły, w której rezydował sztab akcji „Kosmici” stale kotłował się coraz liczniejszy tłum, spragniony najświeższych nowin.
Ojciec Łukasza starał się dotrzymać kroku swojemu szybkonogiemu synowi. Tuż za nimi raźno pomykał Paweł. Nieco z tyłu biegła truchcikiem Mira, ciągnąc za rękę mamę. Karawanę zamykał dziadek Klemens.
— Ja już nie mogę… — wyjęczała w pewnej chwili pani Helena. — Zlitujcie się… Przecież oni nam nie uciekną…
— Mama akurat zna się na ufitach! — wyrzucił z siebie jednym tchem Paweł, który lubił fantastyczne filmy, czytywał artykuły o zagadkach kosmosu i uważał się za eksperta. — Oni zawsze tak robią — wyjaśnił. — Gdzieś się pokażą, coś sobie obejrzą i zaraz znikają.
— Fatalne — dziadek Klemens odsapnął i zwolnił. — Byłaby niepowetowana szkoda, gdyby nie zdążyli nas sobie obejrzeć.
Szóstka, śmiało zasługująca na miano grupy pościgowej, pokonała w końcu zbocze i wybiegła na szosę. Tutaj wreszcie Łukasz przystanął.
Pusto. Cicho. Czyściutkie niebo. Słońce jak otwarty piec. Wielka, stara lipa wydaje się sztuczna. Jej zawsze szemrzące liście milczą. Powietrze jest nieruchome.
— Czemu stoimy? — spytał nieswoim głosem Paweł.
— Stoimy, ponieważ natura dała nam oprócz nóg jeszcze i głowy.
Wprawdzie niektórym głowom poskąpiła… — dziadek Klemens nie powiedział nic więcej. Od strony centralnej części Górka dobiegł gwałtownie narastający hałas. Nagle ukazały się samochody. Jeden za drugim i jeden obok drugiego. Pędziły szosą nie zważając na nic i zbliżały się niewiarygodnie prędko.
— Z drogi! — krzyknęła przerażona pani Helena. — Natychmiast z drogi!
Nikomu nie trzeba było tego powtarzać. Na szczęście tuż przy szosie rósł młody, sosnowy zagajnik. Wystarczyło dać susa przez trawiaste pobocze.
— Aparat! Prędko! Eee! — zapewne po raz pierwszy w życiu czcigodny profesor zawołał „e!” dokładnie tak, jak mogliby zawołać Mira lub Paweł. Następnie sam porwał aparat fotograficzny dyndający na piersi wnuka, otworzył go, nastawił i zaczął pstrykać. — Kiedyś — powiedział po chwili — te zdjęcia będziecie oglądać z nie mniejszym przejęciem niż wizerunki kosmitów. Przekonacie się…
Ale jego głos utonął w straszliwym zgiełku. Samochody wyły, trąbiły, piszczały, przepychały się i pędziły na złamanie karku. W nosy widzów, odbierających tę przeraźliwą defiladę z ukrytej trybuny, uderzył ciężki odór spalin.
Wszystkie auta były pełne pasażerów. Twarze ludzi za szybami zdradzały skrajne podniecenie i napięcie. W ich oczach odbijała się jedna jedyna myśclass="underline" szybciej, szybciej, szybciej…
Przemarsz miejscowych oddziałów zmotoryzowanych trwał nieznośnie długo. W końcu jednak czoło kolumny zaczęło znikać za koronami drzew, na prostym wzniesieniu.
— Ludzie uciekają z Górka! — pani Helena zakrztusiła się dymem i zakaszlała. — Tam… tam… — nie mogła powiedzieć nic więcej.
Ale słowa były zbędne.
Obcy.
Dotąd pokazywali się, świecili, wzbudzali ciekawość. Teraz odsłonili przyłbice. Atakują. Cóż innego mogłoby zmusić wszystkich posiadaczy samochodów do tak panicznej rejterady?