Z szaroniebieskiej mgły wyłonił się jeszcze jeden pojazd. Sunął cicho, jeśli nie brać pod uwagę chrapliwych jęków wydawanych przez trzech mężczyzn i tęgą kobietę, mozolnie pchających auto pod górę.
Ojciec Łukasza wybiegł na szosę.
— Co się stało? — krzyknął.
— Starter nawalił…
— Starter? Aha, starter… Przykro mi… Ale co się dzieje? Dlaczego uciekacie?
— Kto ucieka? — żachnął się inny żywy składnik napędu. — Panie, nie zawracaj pan głowy! Lepiej niech nam pan pomoże. Tylko potem i tak pana nie zabierzemy, bo mamy komplet.
Ojciec Łukasza jak zahipnotyzowany zrobił parę kroków i dołączył do popychaczy.
— Panie Rafale! — zawołał z bezgranicznym zdumieniem dziadek Klemens. Napomniany zreflektował się, odjął dłonie od karoserii i spytał: — To dlaczego wszyscy jadą do Sącza?
— Kto jedzie ten jedzie — burknął właściciel czy też pasażer samochodu z zepsutym starterem. — Nie do Sącza, tylko zaraz za najbliższą górkę, bo tam wylądowały spodki. Widziano całą gromadę Zielonych…
— Jak to? Więc w Górku nic… — ojciec Łukasza nie skończył. To że w Górku „nic” i tak stało się już aż nazbyt oczywiste.
Obcy nie zaatakowali. Jeśli ktoś kogoś ścigał, to nie kosmici ludzi, tylko na odwrót.
— No jasne — rzekł ze złością Paweł. — Parę kilometrów stąd lądują spodki, a my nie mamy samochodu.
— Mamy fiacika — bąknął nieśmiało Łukasz.
— Fiacika! — Mira zaśmiała się szyderczo. — Pewnie! W szóstkę wypchalibyśmy go pod górę szybciej niż tamci.
— Chodźmy — powiedział dziadek Klemens.
Wyszedł na szosę i beztrosko ruszył w tym samym kierunku, w którym szli przedtem.
— Dlaczego tam? — Paweł pokazał na lewo — skoro oni są tam! — odwrócił się o sto osiemdziesiąt stopni.
— Bo jeśli oni naprawdę zechcą zawrzeć bliższą znajomość z ludźmi, to polecą nie w górki, tylko do Górka — odrzekł przez ramię dziadek. — A Górek jest tam.
— Ee! — powiedział Paweł.
— Poza tym na razie nie pójdziemy ani z górki, ani do Górka — dodał niezmienionym tonem pan Klemens — ale z powrotem w krzaki.
Nadciąga piechota…
W dole spomiędzy zabudowań wybiegli ludzie. Pierwsi ukazali się dwaj mężczyźni w sportowych koszulkach. Zaraz za nimi walił zbity tłum.
Na Wzgórze Kosmitów śpieszyli ci, którzy nie mieli samochodów i nie zmieścili się w samochodach swoich znajomych.
— Pawle, przygotuj aparat. Sporządzisz fotograficzną dokumentację wizyty Zielonych i za jednym zamachem zostaniesz milionerem. Takie zdjęcia kupi każda gazeta na całym świecie.
Dziadek wyrzekł te słowa z taką miną, że nie bardzo było wiadomo, czy mówi serio. Ale Paweł, który w pierwszej chwili wzruszył ramionami, zastanowił się, po czym zaczął pieczołowicie regulować obiektyw aparatu.
Następnie, już znowu spomiędzy przydrożnych sosen, gdzie wraz z resztą towarzystwa przeczekiwał kolejną nawałnicę, pstrykał raz za razem, przybierając pozy wytrawnego operatora kroniki filmowej.
Ludzie biegli i biegli. Jezdnię młóciły i młóciły grube półbuty, sandały, trampki, tenisówki, a także szykowne pantofelki na wysokich obcasach. W powietrzu rozbrzmiewały odgłosy przypominające pracę starego tartaku.
Wreszcie na drodze przejaśniało. Przed zamaskowaną widownią przeciągały już tylko luźne grupki maruderów i pojedynczy spóźnialscy. Chrapliwym, świszczącym postękiwaniem protestowali przeciw nieubłaganej sile, która zmuszała ich do morderczego wysiłku. Protestowali, ale biegli dalej.
— Czy nadal macie do mnie żal o to, że poszedłem tam, a nie tam? — spytał dziadek Klemens.
Paweł mruknął coś pod nosem, ale nie powiedział „e!”
— Przecież my także jesteśmy ciekawi i także chcielibyśmy zobaczyć kosmitów — odezwała się z wahaniem pani Helena. — Dlaczego nie biegniemy do nich razem ze wszystkimi?
— Uważasz, że powinniśmy?
— Nie… Ojciec ma rację. Jeśli oni zapragną spotkać się z nami, to nie polecą w tym celu gdzieś na odludzie. Myślałam o czymś innym. Wśród tych, którzy resztkami sił gonią teraz pod górę, jest na pewno wiele osób wcale nie mniej rozsądnych niż my. A jednak biegną…
— Tłum — dziadek rozłożył ręce. — Tłum. Owczy pęd. Ktoś przyniósł wiadomość, że na wzgórzu wylądowały spodki. Ktoś drugi zawołał, że trzeba tam natychmiast pojechać albo pójść. Jeszcze ktoś inny pierwszy puścił się biegiem i pociągnął za sobą całą resztę. W tłumie trudno o rozsądek.
— Czy to znaczy, że gdybyśmy byli pod szkołą, kiedy rozeszła się wieść o kosmitach, to w tej chwili gonilibyśmy jak szaleni ze wszystkimi?
— Moja droga, bardzo chciałbym móc powiedzieć, że nie. Ale będąc uczciwym, muszę powiedzieć: nie wiem…
— To smutne — szepnęła pani Helena.
Zrobiło się cicho. Odgłosy biegnącego tłumu oddaliły się i zlały w jednostajny, gasnący szum. Na środek jezdni sfrunął samotny wróbel. Długo kręcił łebkiem we wszystkie strony, po czym otrzepał piórka, ćwierknął głośno i odleciał, zostawiając na pamiątkę biały placuszek.
— Chodźmy! — ocknął się w końcu Paweł. — Wprawdzie jesteśmy tak strasznie mądrzy, że musimy iść w przeciwną stronę, ale lepsze to niż nocowanie w krzakach. No…?
Od czasu do czasu mijali ich jeszcze pojedynczy długodystansowcy, którzy albo byli mniej ciekawi niż inni, albo później wyruszyli, albo nie mogli biec szybciej. Wreszcie, kiedy wyglądało na to, że nie spotkają już nikogo, nagle ukazał się przed nimi jeszcze jeden osobnik.
— Kutynia — powiedziała pani Helena, przystając mimo woli.
— Owszem — przytaknął dziadek Klemens. Zatrzymał się również i dodał: — Patrzcie. Tak wygląda człowiek, który już zawarł bliską znajomość z Zielonymi.
— Nie! — zaprotestował w pierwszym odruchu Łukasz. Żarty z kosmitów wydały mu się stanowczo nie na miejscu.
Samotnym maruderem był rzeczywiście pan Kutynia, który rano dał się poznać jako namiętny poszukiwacz letniskowego domu. Widać szukał nadal, pytanie tylko, czy wyłącznie domku, czy również latających spodków.
Na odpowiedź nie trzeba było czekać zbyt długo. Przysadzista postać z białą łysiną na widok nadchodzących zrobiła wprawdzie w tył zwrot i odbiegła truchcikiem kilkanaście metrów, ale niezwłocznie wykonała dwa beczkowate piruety i rzuciła się w przeciwną stronę. Tuż przed Pawłem zahamowała.
— UFO… — wypłynęła spomiędzy grubych warg przejmująca skarga. — Kosmici… Takie już moje szczęście…
— Co panu zrobili? — zatroszczył się dziadek Klemens.
— Panie profesorze — zawołała ofiara Ufitów. — Miałem dwa! Dwa!
Wreszcie je miałem…
— Spodki? — wtrącił z niedowierzaniem Paweł.
— Jakie tam spodki! — pulchna ręka zatrzepotała jak spłoszony gołąb. — Domy! Do — my! D — o–m — y!!!
— I co? Odfrunęły? — spytał dziadek.
— Dotąd mieszkali w nich dwaj bracia. Niedawno obaj się wyprowadzili i teraz chcą je sprzedać. Podobno prześlicznie położone. Naturalnie, są już kupcy. Na pewno mnie ubiegną — nieszczęśnik znowu wydał przeciągły jęk. — Właśnie miałem je pójść oglądać, kiedy przybiegł jakiś bęcwał i powiedział, że za górą wylądowali kosmici. No i jeden z braci poleciał tam jak szalony. A ja nie wiem, co teraz robić! Zacząć pertraktować z tym bratem, który został? No a co będzie, gdy potem się okaże, że właśnie dom tego drugiego jest większy i ładniejszy? Tak długo szukałem, wreszcie nadarzyła się okazja, a tu naraz kosmici! Czysta rozpacz…