— Kosmici to także pewnego rodzaju okazja — próbował pocieszyć pana Kutynię dziadek.
— Kosmici, panie profesorze, przylecą i odlecą, a ja znowu zostanę na lodzie — zauważył nie bez pewnej racji człowiek, targany dramatyczną rozterką. — Dziadku! — Mira już od pewnej chwili wierciła się niecierpliwie, aż wreszcie nie wytrzymała. — Nie wiem jak komu, ale nam okazja ucieknie na pewno!
— Minuta krócej czy dłużej, żadna różnica skoro oni i tak są teraz całkiem gdzie indziej — rzekł z przyganą w głosie Paweł. — Nie wtrącaj się, kiedy mowa o poważnych interesach, moja mała.
— Mała!.. — fuknęła Mira. — Mała!..
— Mira nie jest mała… — powiedziało się Łukaszowi. Właśnie „powiedziało się”. „Powiedział” znaczyłoby, że zrobił to, co chciał zrobić.
— Proszę, proszę… — wycedził z uznaniem Paweł.
— Co?! Nie potrzebuję!
— Dzieci!..
— Nie wiem, doprawdy nie wiem. Biec tam gdzie wszyscy, czy wrócić z wami…
Łukasz poszedł przodem. Kroczył sztywno i pilnie zważał, by nie pokazywać twarzy idącym za nim. Był czerwony jak najczerwieńcza róża.
Zamykał pochód pan Kutynia. Ten na odmianę odwracał się często. A im częściej się odwracał, tym bardziej zostawał z tyłu. Wreszcie zatrzymał się i nerwowo zatarł ręce.
— Chyba jednak spróbuję pójść na tę górę — oświadczył z desperacją. — Przepraszam. Do widzenia, panie profesorze, do widzenia pani…
Szkoła stała pośrodku rozległego placu, otoczonego drzewami. Od szosy, która tutaj stanowiła główną drogę, przecinającą zabudowania Górka, oddzielała je metalowa siatka. Oba skrzydła bramy były szeroko otwarte.
Wbrew temu, co można by sądzić, obserwując najpierw kawalkadę samochodów, a potem podążający ich śladem tłum, nie wszyscy popędzili stąd na Wzgórze Kosmitów. Zostało kilka aut, zostali ludzie. Nieliczni, ale zostali. Zgrupowali się wokół wejścia do szkoły. W głębi placu widniało siedem samochodów. Mikrobus, którym wczoraj wracał naczelnik gminy wioząc przygodnych pasażerów, wóz strażacki z błyszczącymi sikawkami i drabiną, dwa zielone łaziki, karetka pogotowia ratunkowego, radiowóz milicyjny oraz furgonetka z napisem: „Telewizja”. Na stopniach tworzących przed drzwiami budynku coś w rodzaju tarasu przechylony do tyłu mężczyzna celował trzymaną na ramieniu kamerą w grupkę osób stojących najwyżej. Z boku drugi mężczyzna usłużnie podtykał mikrofon jakiemuś elegantowi w dobrze skrojonym szarym ubraniu i białej koszuli z bordowym krawatem.
Łukasz odzyskał normalną barwę, ale na wszelki wypadek wolał trzymać się na uboczu. Wciąż jeszcze odzywało się w jego głowie to wysyczane z wściekłością „nie potrzebuję!”. Pewnie. Kto jak kto, ale Mira na pewno nie potrzebuje obrońcy. Żadnego. A już z całą pewnością nie takiego jak on. Westchnął nieznacznie, pomyślał melancholijnie: „kwiczoł”… i rozejrzał się po szkolnym placu.
Od razu zapomniał o wzdychaniu. Proszę — zawołał w duchu. — Starzy znajomi!
Zaraz. Czy to możliwe, żeby akurat ci ludzie byli mądrzejsi od pana Klemensa? Niemożliwe. No to dlaczego są tutaj, a nie biegną razem z całym tłumem, skoro w tłumie tak trudno jest zachować zdrowy rozsądek?
A może podobnie jak pana Kutynię nie obchodzą ich kosmici, bo mają głowy nabite jedynie własnymi, najzupełniej ziemskimi interesami i tylko one są dla nich ważne? Właściwie, to nawet wyglądają na takich…
Ukryty w cieniu opierał się o drzewo mężczyzna bez legitymacji. Z tym sprawa była jasna. Został, żeby śledzić grubego wesołka. Połknął haczyk — pomyślał z uciechą autor szatańskiej intrygi, bo opasły cudzoziemiec również nie dał się porwać tłumowi. Zostawił gdzieś, pewnie już w domu Kapelusznika, swoją kraciastą marynarkę i wrócił pod szkołę razem z białowłosym Plujkiem. Pomiędzy nimi stał ojciec tego ostatniego. Kapelusz miał ten sam co wczoraj, tylko minę jeszcze bardziej ponurą. A już że zgoła grobowym wyrazem twarzy przyglądał się telewizyjnemu reporterowi dziennikarz posiadający delegację służbową do Górka. Wśród osób stojących na najwyższym stopniu straszyło zmęczonymi, zapadniętymi oczami oblicze naczelnika gminy.
Ludzie przed szkołą zachowywali się cicho i spokojnie. Wyraźnie rozbrzmiewały słowa eleganta mówiącego do mikrofonu, a w przerwach wykonującego przyjazne gesty pod adresem kamery.
— Starzy znajomi — powiedział szeptem dziadek. Łukasz drgnął i spojrzał na starszego pana z niekłamanym przestrachem. Okazało się jednak, że dziadek nie posiada cudownego daru czytania w cudzych myślach. Chodziło mu o jego własnych znajomych. — Ten człowiek na górze to profesor Roman Turbo, geofizyk — dokonał prezentacji. — Był kiedyś konsultantem archeologów prowadzących wykopaliska na Starym Mieście. Wtedy go poznałem. Obok stoi jego asystent, bardzo miły chłopak.
Posłuchajmy…
— …zanim nie będziemy mieć przynajmniej wstępnych wyników badań — wytworny profesor rozłożył ręce. — Na razie mogę panu i telewidzom powiedzieć tylko tyle, co mógłby powiedzieć każdy przypadkowy obserwator zjawisk, z jakimi, jeśli wierzyć relacjom świadków, mamy tu do czynienia.
— Czy pan profesor wątpi w autentyczność tych zjawisk? — spytał reporter. — Skoro świadków jest aż tak wielu, to czy może istnieć inne wytłumaczenie, aniżeli to, które wszystkim nam się nasuwa?
— Nie wszystkim — zastrzegł się skwapliwie uczony. — Nie wszystkim. Co do mnie, na przykład, w tej chwili nie znajduję absolutnie żadnego wytłumaczenia. Z punktu widzenia nauki fakty, o których pan wspomina, nie są jeszcze faktami. Dopóki obserwowane tu jakoby fenomeny nie zyskają pełnej i sprawdzonej dokumentacji, mogę co najwyżej podejrzewać zbiorową sugestię. Ale nawet takie stwierdzenie byłoby dziś przedwczesne.
— Dziadku — szepnął Paweł — co to znaczy?
— Nic nie znaczy. Oto jak wysławiają się wielcy, prawdziwi profesorowie. Kochani, zlitujcie się; czy ja też jestem taki?
— Psst… — zasyczał ktoś niecierpliwie.
Dziadek Klemens wzniósł oczy do nieba i umilkł.
— Panie profesorze — reporter nieco jakby przywiądł — proszę nam przynajmniej zdradzić, czy zostanie pan w Górku do wyjaśnienia zagadki?
— Mam zaszczyt przewodniczyć grupie ekspertów, którą tu skierowano w celu nadzorowania badań. A raczej nie tyle badań, bo te będą prowadzone w wielu laboratoriach, ile gromadzenia materiałów. Chodzi o próbki popiołu pobrane z miejsc, gdzie zostało spalone coś, do spalenia czego nikt się nie przyznaje, odciski domniemanych śladów i tak dalej.
Zapewniam pana i telewidzów, że prace naukowe będą przeprowadzone wszechstronnie i rzetelnie, a ich rezultaty niezwłocznie ogłosimy publicznie. To chyba wszystko, prawda? — elegancki ekspert uśmiechnął się przepraszająco do kamery.
Reporter cofnął mikrofon, ale nagle, jakby sobie o czymś przypomniał, z powrotem podsunął go profesorowi.
— Jeszcze ostatnie pytanie, jeśli wolno — rzekł przymilnie. — Proszę sobie przez moment wyobrazić, że nie jest pan uczonym, tylko jednym z bezimiennej rzeszy letników spędzających urlop w Górku. Co wówczas myślałby pan o tych światłach, płomienistych kulach i zielonych postaciach wyglądających ze spodków?
— Nie mogę nic dodać do tego, co powiedziałem — odpowiedź brzmiała chłodno.
— Panie profesorze! — przysłuchujący się do tej pory w milczeniu młody mężczyzna z włosami opadającymi na czoło i okularami w jasnych oprawkach zrobił szybki ruch w stronę udzielającego wywiadu naukowca i spoglądając na przemian to na niego, to na reportera, wołał: — Panie profesorze! Niech pan powtórzy to, co mówił mi pan dzisiaj rano, kiedy rozmawialiśmy we dwójkę! Że pan nie wierzy, by tak wiele naraz niezwykłych zjawisk miało naturalne przyczyny!..