— To właśnie jest ten jego asystent, o którym wspomniałem — szepnął dziadek Klemens, znowu narażając się na ostre,psst” ze strony któregoś z sąsiadów.
— …Że w tym wypadku trudno podejrzewać halucynacje czy sugestie! — zakończył wyraźnie podniecony asystent.
Jego mistrz zbladł i zamachał rękami.
— Panie redaktorze! — krzyknął. — Proszę to wyciąć! Żądam kategorycznie, żeby pan usunął ostatnią scenę ze swojego reportażu! Kolego! — huknął na speszonego asystenta. — Czy pan zwariował? Chce mnie pan skompromitować? Ośmieszyć? Nie spodziewałem się tego po panu!
Dziękuję — rzucił jeszcze w powietrze, po czym odwrócił się na pięcie i zniknął za drzwiami szkoły. Jego młody pomocnik, który musiał sobie uświadomić, jak nieskończenie wiele mu brakuje, by stać się prawdziwym uczonym, podreptał chwilę w miejscu, a następnie poszedł w ślady swego chlebodawcy.
— Tato — odezwał się Łukasz — czy on w końcu wierzy w kosmitów, czy nie?
Ojciec niepewnie wzruszył ramionami.
— Dziadku? — spytał nieufnie Paweł. — A ty wierzysz w kosmitów?
— Czy jestem indagowany jako twój krewny, z którego to tytułu, tak czy tak bywam nieustannie kompromitowany, czy też jako profesor?
— A cóż to za różnica? — zirytowała się Mira.
— Różnicę mogliście poznać przed chwilą. Helu, panie Rafale, słyszeliście? Mamy się zdeklarować. Wierzymy w kosmitów, czy nie wierzymy?
— Ja pytałem o to ciebie, a nie mamę ani kogoś innego — zaprotestował nieprzyjemnym tonem Paweł.
— Wierzę, że ludzie widzieli coś, co przypominało im wszystkie znane opowieści o latających spodkach, a nie przypominało niczego innego.
— Ee! — powiedziała Mira.
— Proszę o ciszę! — rozległo się stanowcze wezwanie reportera. Po profesorze Turbo przyszła kolej na naczelnika gminy. Stał już przygotowany, trochę przygarbiony, z wymizerowaną twarzą smętnie zwieszoną nad mikrofonem.
Jak to właściwie jest? — pomyślał Łukasz. — Obydwaj z tatą patrzyliśmy na wylatujące z wody kule i nieziemskie światła, mnóstwo ludzi na własne oczy oglądało spodki i Zielonego, a nawet taki mądry pan Klemens wierzy tylko w to, że ludzie coś widzieli. Profesor Turbo w ogóle nie chce wierzyć. Łysy Kutynia biega jak opętany, żeby kupić dom i złości się na „zamieszanie”. Gruby cudzoziemiec chce robić jakieś interesy… chyba nie z kosmitami. Ciemny typ bez legitymacji interesuje się na odmianę bardziej owym cudzoziemcem niż istotami z gwiazd. Ci, co sprzedają tu placki, lody i napoje, też nie pobiegli na górę, gdzie dostrzeżono spodki, tylko zostali, by więcej zarobić. Kapelusznik mówił, że „żyć trzeba…” W jego ustach brzmiało to co najmniej dwuznacznie.
Teraz również sterczy pod szkołą. A przecież w Górku są obce, rozumne istoty z kosmosu. Muszą być. Iluż wspaniałych rzeczy można by się od nich dowiedzieć. I nie tylko dowiedzieć, ale także nauczyć. Oni na pewno potrafią wszystko. Wszystko mają. Czemuż nie mieliby się z nami podzielić swoimi osiągnięciami, skoro już do nas przylecieli? Tymczasem tutaj…
— Słyszysz? — zabrzmiał obok niego przyciszony głos ojca. — To dlatego wczoraj milicjanci pytali, czy mamy w Górku zamówione mieszkanie.
Łukasz wyrwany raptownie z zamyślenia rozejrzał się nieprzytomnie, trafił wzrokiem na jasnowłosego Plujka, potrząsnął głową i zaczął słuchać.
Naczelnik mówił właśnie o kłopotach wynikających z niebywałego natłoku przyjezdnych.
— Od dzisiaj drogi dojazdowe są zamknięte — oświadczył. — Wpuszczamy wyłącznie miejscowych i osoby posiadające skierowanie na wczasy. Ale nie możemy przecież siłą usunąć ludzi, którzy już tutaj są. Dlatego dostaliśmy specjalne przydziały od wojewody. Postaraliśmy się o dodatkową opiekę lekarską — wskazał oczami karetkę — nie dopuścimy do pożaru lasu, gdzie pokazują się jakieś ognie. Pomagają nam — przeniósł wzrok na czerwony wóz strażacki — siły porządkowe i wojsko. Jednak mimo wszystko jest nas o wiele, wiele więcej niż zwykle w sezonie urlopowym, toteż korzystając z okazji — spojrzał do kamery — chciałbym zaapelować o spokój i rozwagę.
Z dalszych słów naczelnika wynikało, że do Górka nadal ciągną ciekawscy z całego kraju i że dla nich pośpiesznie urządza się w okolicy pola namiotowe, których pojemność jest wszakże również ograniczona, wobec czego przed wyruszeniem w drogę należy się dobrze zastanowić.
Po gospodarzu miejscowości wzięto na spytki przedstawiciela armii.
Był to wysoki, szczupły mężczyzna w polowym mundurze z dystynkcjami majora. Ten, patrząc na reportera trochę jak na dziecko, zaprzeczył kategorycznie, jakoby wojsko miało tu za zadanie odparcie ataku kosmitów.
Słowa: „ataku kosmitów” powtórzył aż trzy razy z wyraźnym upodobaniem. Żołnierze będą pomagać naukowcom, współdziałać z urzędem gminy w takich sprawach, jak dowóz żywności czy utrzymanie porządku w lasach, zapewnią łączność, a w razie potrzeby uruchomią swoje kuchnie polowe. Przysłuchujący się tej wypowiedzi oficer milicji kiwał potakująco głową, ale gdy reporter po rozmowie z wojskowym próbował pociągnąć za język i jego, uśmiechnął się i odmówił wywiadu. Powiedział potem nie do mikrofonu, że milicja w Górku robi to, co zawsze, oraz że owszem, zamknęła już od przedwczoraj paru złodziejaszków, ale niestety wszyscy oni należeli do gatunku zamieszkującego Ziemię, a nie bezdenne otchłanie wszechświata.
Operator zaniósł kamerę do telewizyjnego samochodu. Reporter kręcił się jeszcze na tarasie zapisując coś w swoim notesie. Zgromadzeni wokół stopni ludzie ożywili się i zaczęli rozmawiać.
— Dziadku, znasz tego profesora, który jest tutaj jakąś szyszką. Idź, spytaj go, co się dzieje tam, gdzie wylądowały spodki — zażądał Paweł. — Przecież musieli kogoś posłać i coś już pewnie wiedzą. Skoro mają taką dobrą łączność.
— Gdyby tam rzeczywiście były spodki, tutaj nie zobaczyłbyś żadnego reportera. Ci polecieliby pierwsi. A uczeni, wyprawiwszy w drogę asystentów, siedzieliby teraz przy biurkach ze słuchawkami na uszach i nad grubymi zeszytami — odrzekł pan Klemens.
— To nie pójdziesz?
— Dziadek ma ważniejsze sprawy na głowie — oznajmiła Mira wydymając wargi. — Gdyby w tej chwili stanął przed nami kosmita, musiałby najpierw obiecać, że następnym razem przywiezie ze sobą stos starych książek. Potem usłyszałby jakieś łacińskie przysłowie i mógłby uznać wizytę za zakończoną.
— Rzeczywiście, zapytałbym go o książki… jeśli je mają — przyznał dziadek Klemens. — A także o to, jak u nich wygląda prawo i jak jest przestrzegane. To znaczy, jak istoty należące do ich społeczności odnoszą się nawzajem do siebie.
— My z Mirą i Pawłem chcielibyśmy się dowiedzieć także paru innych rzeczy — odezwała się z nieśmiałym uśmiechem pani Helena.
Łukasz spojrzał na nią z sympatią. Jeszcze ilu innych rzeczy!
— Właśnie — mruknął z przekąsem Paweł. — Więc co? Pójdziesz?
— Może za chwilę — powiedział dziadek. — Widzieliście sami, że mój uczony kolega jest podenerwowany. I nic dziwnego. Ma tyle pracy.
W dodatku grozi mu ośmieszenie ze strony nieobliczalnego entuzjasty, którego niebacznie wziął do pomocy. Cierpliwości. Na pewno co jakiś czas podają komunikaty, inaczej ludzie nie oblegaliby szkoły.
Ale ludzie, jakby na złość, właśnie zaczęli się powoli rozchodzić. Ganeczek przed wejściem do szkoły opustoszał już chwilę temu. Osobistości zatrudnione w „sztabie” wróciły do swoich zajęć. Na schodach pozostał jedynie reporter przeglądający swoje notatki.