Wtedy podszedł do niego dziennikarz, który wczoraj przyjechał mikrobusem.
— Mam nadzieję, że magnetofon był zepsuty, mikrofon nie działa, kamera potargała taśmę, a tobie, zanim dojedziesz do miasta, odpadną w samochodzie wszystkie cztery koła — wysyczał jadowicie, dostatecznie głośno, by wszyscy zbierający się do odwrotu stanęli i spojrzeli na taras z nowym zainteresowaniem.
— Co to znaczy? Jak to? — napadnięty omal nie upuścił swego drogocennego notesu. — Co to?
— To, to, że jesteś świnia!
— Nie przypominam sobie, żebyśmy byli na ty — napuszył się reporter. — Bezczelność!
— Bezczelność, to mało powiedziane! — odbił piłeczkę posiadacz delegacji służbowej do Górka. — Ryć mi się z tym sitkiem i z tą korbką wtedy, kiedy ja przygotowałem sobie teren do wywiadów! Po prostu draństwo!
— Człowieku, przecież ty piszesz, a ja robię reportaż dla telewizji! — mężczyzna z zapiskami zapomniał, że nie jest po imieniu ze swoim przeciwnikiem. — Czy ja ci przeszkadzam w pracy?
— Ale ja tu byłem pierwszy! Tłukłem się czym popadło, byle prędzej. Ty przywiozłeś swoje tłuste brzuszysko dopiero dzisiaj! Patrzcie go! On „nie przeszkadza!” Tylko wieczorem miliony ludzi obejrzą twój reportaż, a mój gazety zamieszczą dopiero jutro! Raz wreszcie miałbym prawdziwą bombę. Mówiłoby się o mnie na całym świecie. Mnie się to należało! — pokrzywdzony zaperzał się coraz bardziej, nie bacząc, że prócz winowajcy słucha go chciwie wiele par uszu. — Gdyby nie ja, nakręciłbyś guzik, a nie rozmowy! W takim tłumie i wrzasku? A kto stąd przepędził ludzi? Kto puścił w kurs wiadomość o tych Zielonych na wzgórzu, co? Może ty?! Oczyściłem teren: ja, ja, nikt inny! Musiałem na chwilę odejść, żeby udawać, że właśnie przybiegłem z tej górki, ale zanim zdążyłem wrócić, ty już wykorzystałeś sytuację. Świnia!
— Cham!
— Dwa razy świnia! Dziesięć razy!
Ktoś nie wytrzymał i parsknął głośnym śmiechem, dając hasło pozostałym. Przez plac przetoczyła się fala powszechnej wesołości.
— Quod erat demonstrandum — powiedział dziadek Klemens nie tając głębokiego zadowolenia.
— Co to znaczy? — spytał podejrzliwie Paweł.
— To znaczy że możemy spokojnie opuścić to miejsce i pomyśleć, co zrobić z resztą tak mile rozpoczętego popołudnia — odrzekł dziadek kierując się w stronę bramy. — To, co powiedziałem, w wolnym przekładzie brzmi: „co było do okazania”. Tu było do okazania, że żadni kosmici nie baraszkują na okolicznych pagórkach. A także to, że nie ma po co chodzić do znakomitego profesora Turbo, jak tego chcieli niektórzy moi życzliwi krewni — pan Klemens był wyraźnie rozochocony. — Spytałbym: czcigodny kolego, co porabiają kosmici? — i wystawiłbym się na pośmiewisko. Przecież również muszę dbać o moją akademicką godność. A swoją drogą, nie zdziwiłbym się, gdyby temu dziennikarzowi, który wymyślił lądowanie spodków, żeby odciągnąć ludzi spod szkoły, ktoś spuścił tęgie lanie. Solennie sobie na to zapracował. A w dodatku przyznał się publicznie do swojego szalbierstwa. Strach, co człowiek może powiedzieć, kiedy wpadnie w złość — dziadek wyprowadził panią Helenę przed bramę i nagle umilkł.
Na ławeczce po drugiej stronie drogi siedział mężczyzna z nisko opuszczoną głową i twarzą ukrytą w dłoniach. Obok stał inwalidzki wózek, zajęty przez kobietę o wychudłej twarzy. Jej nogi były szczelnie okryte cienkim kocem.
— Dzień dobry państwu — smutną parę zasłonił sobą człowiek w zielonym mundurze. Spieszył się, ale przystanął, żeby się przywitać. — Czy żona zdążyła przynieść mleko i jajka? — zdjął furażerkę i otarł spocone czoło. — Już ledwie zipię — poskarżył się.
— Słyszeliśmy, że pan ma… Jak to było? — uśmiechnęła się do niego pani Helena.
— Krę—ć–ka — skwapliwie podpowiedziała Mira.
— Właśnie. Były u nas wasze dzieci. Niech się pan nie martwi o nasze żołądki. Macie teraz urwanie głowy. Podobno pracował pan przez całą noc?
— Nie ja jeden — gajowy głęboko westchnął. — Dziesiątki osób. Szukaliśmy śladów, jakichś pozostawionych przedmiotów… To znaczy ja, oczywiście, zajmowałem się lasem. Jeszcze parę takich dni, a nic z niego nie zostanie. Wszystko zadepczą. Popiół, tu, popiół tam… Kto to widział, palić ogień w lesie! Gdzie popatrzę są okopane dziury, połamane gałęzie, zniszczone poszycie. Wojsko pomaga, ale przecież pod każdym drzewem nie postawi się żołnierza. A ludzie włażą wszędzie, w dzień czy w nocy, wszystko im jedno. Nawet więcej ich po nocach, bo w ciągu dnia przychodzą tutaj i czekają na komunikaty.
— Znalazł pan coś? — spytał prędko Łukasz korzystając z okazji, że mężczyzna zatroskany o dobro lasu musiał zaczerpnąć tchu. Nawet dziadek Klemens, czekając na odpowiedź, spojrzał na gajowego z żywym zaciekawieniem. Ale on wzruszył ramionami i mruknął, że ciągle ktoś coś znajduje, tylko nikt nie wie co. Uczeni nie puszczają pary z ust, a ludzie, jak ludzie, wymyślają niestworzone rzeczy, powtarzają plotki i w ogóle wariują. — Po prostu wariują — powtórzył zmęczonym głosem i dodał: — Kogo tu nie przyniosło, proszę państwa. Naukowcy, dziennikarze, fantaści, ufolodzy, jacyś niby to znawcy… Tłumy! Do tego handlarze, różni kombinatorzy no i tacy, o… prawdziwa bieda — wskazał wzrokiem postać w inwalidzkim wózku. — Ta kobieta — zaczął mówić ciszej — jest ciężko chora i lekarze nie potrafią jej pomóc. Mąż wyjeżdżał z nią już do Anglii i do Szwecji. Nie ma jeszcze lekarstwa na to, co jej dolega. No i wczoraj, proszę sobie wyobrazić, przywiózł ją tutaj. Dowiedział się z radia, że w Górku wylądowali kosmici i postanowił poprosić ich o pomoc. Przyszło mu do głowy, że skoro potrafią latać między gwiazdami, to na pewno przedtem znaleźli sposób na wszystkie możliwe choroby. Wiem, bo z nim rozmawiałem. Prosił mnie, żebym wziął ich do lasu, tam gdzie najczęściej coś się pokazuje, bo on przecież nie może po ciemku pchać tego wózka z jednego końca wsi na drugi. Przepraszam, muszę iść. Czekają na mnie — ukłonił się i szybko odszedł.
Zrobiło się bardzo cicho. Łukasz patrzył przez chwilę na chorą kobietę, a następnie przeniósł spojrzenie na jej męża. Mężczyzna trwał w niezmienionej pozycji, podobny trochę do figurki w starej, przydrożnej kapliczce.
O co prosić dobre wróżki?
Czego można by się dowiedzieć od kosmitów?
Te dwa śmieszne, dziecinne pytania odezwały się nagle znowu w umyśle chłopca, ale zabrzmiały zupełnie inaczej niż przedtem.
Odruchowo poszukał wzrokiem ojca. Ten jednak oddalił się już o parę metrów wraz z całą grupką Piotrowiczów. Łukasz potrząsnął głową, jakby chciał odpędzić od siebie jakieś mroczne, błędne obrazy lub myśli i już zamierzał ruszyć za wszystkimi, gdy raptem spostrzegł coś, co kazało mu się zatrzymać.
W ocienionym rogu, między ścianą pawilonu handlowego a schodami prowadzącymi do wejścia dla kupujących, dokładnie tam, skąd przed obiadem wypadł osobnik bez legitymacji, by spowodować idiotyczną katastrofę, stał w dziwnej pozycji wysoki, sądząc z sylwetki młody mężczyzna.
Ustawił się twarzą do muru i mówił coś do trzymanego w ręku pudełeczka z wystającym metalowym prętem. Nawet gdyby tak przezornie nie chował głowy w kącie byłby znakomicie zamaskowany. Miał bowiem wręcz niesłychanie bujną brodę, równie czarną jak spadająca z czoła czupryna, które wraz z sumiastymi wąsami tworzyły jeden gęsty kożuch. Spomiędzy włosów zaledwie przeświecały nos, oczy i skrawki policzków. W pierwszej chwili te wolne od zarostu skrawki wydały się Łukaszowi skądsiś znajome, ale powiedział sobie, że to złudzenie, bo takiej brody na pewno nie widział dotąd nigdy i u nikogo. Zaintrygowało go jednak, że kudłacz najwyraźniej starał się zejść ludziom z oczu. Przedmiot, który trzymał na wysokości ust, nie mógł być niczym innym niż krótkofalówką. Krótkofalówkami posługują się milicjanci, żołnierze, strażacy, budowlani, lekarze pogotowia… Oczywiście, musiano dać je również wszystkim, którzy w Górku tropią kosmitów, aby mogli szybko zawiadamiać „sztab”, że tam a tam coś się właśnie pokazało. Ale przecież w tym miejscu pokazali się teraz jedynie państwo Piotrowiczowie. A nawet gdyby ktoś chciał zameldować o takim wiekopomnym wydarzeniu, nie musiał sięgać po krótkofalówkę, bo szkoła była o dwa kroki stąd. Nie. Brodacz nie pracuje dla „sztabu”. Ciekawe, komu i o czym mówi do tego pudełeczka.