Łukasz przybrał obojętny wyraz twarzy i niedbałym krokiem zaczął przechodzić przez jezdnię. Nie kierował się przy tym wprost ku Czarnemu, a trochę na ukos, jakby miał zamiar odwiedzić drewnianą budę z napisem: „Placki ziemniaczane”. Buda stała już na ziemi, ciężarówka zniknęła, tablica zawisła na swoim miejscu. Zezując ukradkiem chłopiec osiągnął wreszcie punkt, do którego docierał głos kudłacza. W jego głosie odzywały się także tony jakby już kiedyś słyszane, ale skoro broda była obca, to i wybiegający spod niej głos nie mógł być znajomy.
— …się na wszelki wypadek na małpę i zasuwaj — mówił Czarny. — Ćwierknij dwa razy, to wystarczy. Ćwierkania nie wsadzą do probówki.
Niech potem kogoś przekonają, że ptaszek miał dziób i skrzydła. Jak to ptaszek, nie? Koniec. Bez odbioru… Zaraz, jeszcze jedno. Uważaj na…
— Łukaszu! — zagłuszyło ostatnie słowa wołanie ojca. — Łukaszu, czekamy na ciebie!
Chłopiec skrzywił się. Akurat w takiej chwili. Wytężył słuch, ale tamten już skończył. Przepadło. Nigdy się nie dowie, przed czym ten ponury typ ostrzegał jakiegoś swojego kompana. Mogło to być wreszcie coś zrozumiałego, co by pozwoliło odgadnąć i czym w ogóle mówił. Posługiwał się szyfrem, to jasne. „Na małpę, ćwierknie, probówka, ptaszek…” Takim językiem porozumiewają się szpiedzy. Brodacz jest szpiegiem!
Ale w takim razie trzeba uważać. Trzeba bardzo uważać. Narazić się szpiegowskiej szajce to już całkiem kiepska sprawa. To o wiele gorzej, niż wejść przypadkiem w drogę jakiemuś zbyt wesołemu grubasowi i jakiemuś chciwemu Kapelusznikowi, razem z jego białowłosym Plujkiem.
Szpiedzy pozbywają się niewygodnych świadków z taką łatwością, jakby strzepywali pyłek z rękawa wiatrówki. Tyle się o tym czytało. Tyle było filmów…
Łukasz skupił całą uwagę na tablicy informującej o plackach. Najważniejsze, nie dać nic po sobie poznać.
— Co, jeszcze zamknięte? — zawołał głośno. — Jaka szkoda! — brnął dalej, choć z placyku obok pawilonu nie przyszła żadna odpowiedź.
Odpowiedź należało zresztą z góry wykluczyć, ponieważ w pobliżu zamkniętej na cztery spusty budki nie było żywego ducha. Jednak brodacz nie mógł tego widzieć ze swojego kąta za narożnikiem. — Dobrze, przyjdę jutro — zakończył chłopiec, po czym nie śpiesząc się rozpoczął odwrót. Wakacje u Piotrowiczów, kosmici, a teraz szpiedzy. Stanowczo za dużo naraz.
— Łukaszu!
— Idę, idę! — odkrzyknął weselej. Kątem oka dostrzegł bowiem, że kudłacz schował krótkofalówkę i spokojnie odchodzi w przeciwną stronę.
— Wpadłeś na placki? — spytał życzliwie Paweł, gdy Łukasz, nieco tylko kołując, dołączył do reszty towarzystwa. — Ja cię rozumiem. Po takim obiedzie…
— Placki? Nie. Tato, tam był… Tato…
Nie. Nie można przy wszystkich opowiadać o wykrytych przez siebie szpiegowskich aferach. Trzeba poczekać, aż zostaną z ojcem sami.
— Tato, co teraz będziemy robić? — nie wypadło to może najzręczniej, ale przynajmniej nie wyrwał się z czymś, co w wypadku niedyskrecji słuchaczy, mogłoby się zakończyć bandycką rozprawą z niepożądanym świadkiem.
— To co wszyscy — po raz któryś ubiegł ojca dziadek Klemens. — Pospacerujemy, popatrzymy, podumamy. A nuż doczekamy się komunikatu z nowymi rewelacjami. Na razie przekonajmy się, co proponuje ta oto firma. Zaschło mi w gardle od nadmiaru atrakcji…
Przechodzili akurat koło sprzedawcy napojów. Ale nie tego, który rano, krzątając się przy swoim świeżo przywiezionym kiosku, zapraszał Łukasza i jego przygodnego towarzysza na dzień następny. Tuż obok inny, bardziej obrotny kupiec nie czekał, aż jego budka będzie gotowa na przyjęcie klientów, tylko od razu ustawił wózek z potężnym syfonem i dwiema przeźroczystymi bańkami wypełnionymi musującym płynem.
Z saturatora dobiegało co chwilę głośne „pfsss…”, po czym rozlegał się okrzyk: — „Napój firmowy! Zimny napój firmowy!..”
Przed wózkiem czekało w kolejce kilkanaście osób. Słońce prażyło jeszcze silnej niż przed obiadem. Na niebie w dalszym ciągu darmo byłoby szukać najmniejszej chmurki.
— Nie ma pan wody mineralnej? — spytał dziadek Klemens, gdy stanął wreszcie oko w oko z zaradnym sprzedawcą.
— Napój firmowy — powtórzył z naciskiem mężczyzna w niegdyś białym kitlu, dając do zrozumienia, że jego usługi są przeznaczone dla ludzi o wyższych aspiracjach.
— Ja jutro będę mieć sodową — wtrącił ponuro właściciel sąsiedniej budki, śledzący powodzenie swojego konkurenta z nie ukrywaną złością.
— Jutro — futro! — zawołał w odpowiedzi, całkiem bez sensu, jego szczęśliwy rywal wręczając dziadkowi napełnioną szklankę. Czy to z natury, czy w wyniku długiego obcowania z pluszczącymi aparatami, miał głos dziwnie przypominający bulgotanie. — Ludzie chcą pić już dzisiaj!
— Ludzie! — parsknął tamten. — Tobie tyle chodzi o ludzi, co mnie o dziurawy garnek! Tylko forsa ci w głowie!
— A ja to co, nie człowiek? — zarechotał tryumfalnie Bulgotek. — Szanowna młodzież także po szklaneczce? — zagadnął uprzejmie Mirę i Pawła.
— Jakbyś był człowiekiem, to stanąłbyś choć trochę dalej! Nie mogłeś?
— Mogłem, ale nie musiałem. Służę, służę — zwycięski kupiec żonglował naczyniami z wprawą cyrkowca.
Łukasz był bardzo spragniony jak wszyscy, ale gdyby nie to, że dziadek i pani Helena wypili swoje porcje do dna, oddałby szklankę nie tkniętą. Napój wcale nie był zimny, za to mdły, słodkawy i dokładnie nijaki.
— Paskudztwo — powiedział dobitnie Paweł.
— Trudno zaprzeczyć — potwierdziła jego siostra, sprawiając niewysłowioną przyjemność posiadaczowi nieczynnej budki. Ale Bulgotek zachował się tak, jakby miał niezbitą pewność, że jakiekolwiek niepochlebne uwagi o nim i o towarze pochodzącym z jego firmy mogą być jedynie żartem. Uśmiechnął się szeroko do Miry i Pawła, po czym z tym samym uśmiechem zaczął obsługiwać następnych w kolejce. — Ciekaw jestem, co u nas pijają kosmici? — zainteresował się dziadek Klemens, przystając po chwili pod następnym kioskiem, ozdobionym wizerunkiem dwóch skrzyżowanych karpi i napisem „Smażalnia ryb”. Także i ten kiosk dziś był jeszcze zamknięty. — Żywność mają pewnie w tubkach i pastylkach, ale wodę? Czerpanie jej z naszego jeziora, choć ono tak pięknie wygląda, to śmierć. Nad rzeką, która do niego wpada stoją fabryki… Tymczasem nikt jakoś dotąd nie zdybał Zielonego, kiedy chyłkiem podbiera komuś wodę ze studni.
— Co też dziadek opowiada — rzekł z wyższością Paweł. — Oni sami robią wodę, na przykład ze skał. Poza tym mają specjalne filtry.