— To właśnie tutaj — powiedział ojciec — Uważaj teraz.
Łukasz pomyślał, że na podziwianie widoków jest jednak odrobinę za ciemno, ale zachował tę myśl dla siebie, a chwilę później aż uniósł się w fotelu. Panorama była przepyszna i właśnie tym piękniejsza, że mroczne światło przydawało jej głębi i tajemniczości, jak niektórym starym obrazom.
— Tato, zwolnił! — Państwo Piotrowiczowie nie będą wiedzieli, co się z nami stało — na przekór tym słowom fiacik potoczył się jeszcze kilkanaście metrów i przystanął. Jego kierowca znał już to miejsce. Marek Piotrowicz przywoził go tutaj dwa lub trzy razy, gdy uważał, że muszą także w soboty i niedziele ślęczeć nad jakimiś planami lub obliczeniami związanymi z działalnością instytutu. Ale dla Łukasza ten widok stanowił zupełną nowość.
Z jednej strony nisko w dole jezioro, rozpłaszczone wśród wzgórz jak ogromny, srebrzysty liść o fantazyjnie wyciętych brzegach. Z drugiej szeroka kotlina, przecięta rzeką, podobną do lśniącego węża. A na wprost zabudowania Górka, maleńkie jak zabawki, przytulone do półkolistej zatoki, poprzerastane czarnymi kępami drzew, spod których błyskały wesołe światełka. Im dalej brzegu, tym wyżej pięły się domy i domki Słońce przestało już czerwienić powierzchnię wody, za to od plaży prosto ku dziwnej, stożkowatej wysepce, wiodła przez jezioro migotliwa księżycowa ścieżka — Jak tu pięknie! — wyrwało się chłopcu.
— Pięknie — cicho przytaknął ojciec — Pięknie i spokojnie.
Łukasz byłby może dodał jeszcze parę przysłówków i przymiotników, ale raptem zobaczył coś niezwykłego. Naturalnie, nie mógł przewidzieć, że to coś zapowiada przygodę, która odmieni jak w bajce całe tegoroczne wakacie, jednak zjawisko było dostatecznie osobliwe, by zapomnieć o wszystkich częściach mowy poza wykrzyknikami.
— O! O! Tato!
Jezioro między plażą a szpiczastą wyspą przeszyło oślepiające światło. Ułamek sekundy później powstało na wodzie wielkie koło, gorejące srebrnobiałym ogniem. Koło zaczęło się wybrzuszać, utworzyło najpierw półkulę a następnie kulę, która z początku powoli, a potem coraz szybciej pomknęła w niebo, gdzie zniknęła równie nagle, jak się pojawiła. Tuż przed zniknięciem zdążyła zmienić barwę z srebrzystej na jasnożółtą, potem na pomarańczową, czerwoną, wreszcie fioletową.
— Tato! Co to?
Ojciec poruszył bezradnie głową.
— Nie wiem — powiódł wzrokiem po okolicy, która znowu stała się senna i niewinna. — Może to żeglarze się bawią, a może jest tutaj jakieś sportowe lotnisko… Albo gospodarze Górka przygotowują dla letników pokaz ogni sztucznych…
— O. O.
W tym samym miejscu co przedtem błysnęło znowu. Tym razem zapaliły się dwa kręgi. Chwilę potem dwie kule poszybowały w górę identycznie jak pierwsza, kłując oczy jaskrawymi kolorami. Chłopiec przełknął ślinę. Stanowczo nie wyglądało mu to ani na figle wodniaków, ani na nocne loty zapaleńców z aeroklubu, ani na ognie sztuczne. Było jakieś… inne.
— Musimy jechać — ojciec zapalił silnik. Samochód ruszył i nabierając szybkości zaczął się toczyć w dół — Na miejscu dowiemy się, kto puszcza te świecące bańki i dlaczego Ej! — to ostatnie dotyczyło także światła, które jednakże zabłysło nie w jeziorze, a we wstecznym lusterku i oślepiło kierowcę Rycząc klaksonem wyprzedził fiacika rozklekotany mikrobus — Ci na pewno dogonią państwa Piotrowiczów — powiedział oburzony Łukasz — Że tez ludzie zawsze muszą się tak śpieszyć — zauważył z westchnieniem ojciec.
Jednak wbrew przewidywaniom i oni bardzo szybko dogonili zarówno poloneza, jak i mikrobus. Ostatni zjazd był wprawdzie istotnie prosty jak komin, ale obsadzony drzewami. Ich korony zasłaniały niższe odcinki drogi Toteż dopiero z niewielkiej odległości dostrzegli przed sobą czerwoną lampkę, zataczającą małe kółka.
— Milicja? — spytał zdziwiony Łukasz.
— Milicja — ojciec zahamował łagodnie na wyboistym poboczu.
Lampka zgasła. Chłopiec zauważył zaparkowany po przeciwnej stronie radiowóz.
— Kontrola drogowa — powiedział ktoś w ciemności — Proszę chwileczkę poczekać.
Z przodu dobiegł podniesiony męski głos, który wydał się Łukaszowi znajomy.
— Mogę wysiąść! — uchylił drzwiczki.
— Tylko nie odchodź od samochodu.
Chłopiec nie musiał odchodzić, by się upewnić, że znajomy głos należy rzeczywiście do Marka Piotrowicza.
— Co, ja? Wcale się nie denerwuję — mówił pan Marek, najwyraźniej w świecie mocno poirytowany. — Ale mogę chyba jechać, dokąd mi się podoba. Co? Przecież powiedziałem, że do siebie. Co w dowodzie? Adres w dowodzie? Mieszkam w Krakowie, ale tutaj mam małą daczę. Jest lato, proszę pana! Czy zostaję? Tak. Nie. To znaczy rodzina zostaje. Ja wracam jutro do pracy. Co? Oczywiście, że panu wolno pytać. Przecież odpowiadam. Całe szczęście. Już myślałem, że Górek stał się nagle ścisłym rezerwatem albo czymś w tym rodzaju. Co? A tak, do widzenia.
Zawarczał silnik i polonez odjechał.
Milicjanci podeszli z kolei do mikrobusu.
— Dobry wieczór. Jestem naczelnikiem gminy — mówił nie czekając na pytania mężczyzna w ciemnym ubraniu. — Wracam właśnie z Nowego Sącza, od wojewody. Byłem także u was, w wydziale spraw wewnętrznych. Zawiadomiliśmy wojsko. Czy zamkniecie wjazd do Górka?
— Nic mi o tym nie wiadomo. Kto jedzie z panem?
— Zabrałem z przystanku autobusowego trzy osoby. Taki ścisk, że czekaliby pewnie do rana. Musicie coś zrobić. Musicie coś zrobić — w przeciwieństwie do pana Marka naczelnik nie był zagniewany, raczej zatroskany i przybity.
— Dziękuję — przeprowadzający kontrolę zwrócił się teraz do trzech mężczyzn, którzy kolejno wyskoczyli z mikrobusu na drogę. — Panowie?
— Jestem dziennikarzem — oświadczył pierwszy. — Oto moja legitymacja i delegacja służbowa do Górka.
— Ja mam paszport dyplomatyczny — drugi pasażer autobusiku był korpulentnym wesołkiem. — Złapał mnie pan na gorącym uczynku, ha, ha, ha! — zarechotał. — Zamiast pilnować interesów wypuszczam się na zieloną trawkę, ha, ha, ha! Proszę. Moje nazwisko brzmi: Kuncki.
— Paszport nie dyplomatyczny, tylko konsularny — sprostował milicjant przyświecający sobie małą latarką.
— Dyplomatyczny, konsularny, co za różnica, ha, ha, ha. I tak ściśle współpracuję z ambasadą mojego państwa…
— Nazwisko. Kuhncky — poprawił znowu spokojnie kontrolujący. — Pan John Kuhncky. Bardzo dobrze mówi pan po polsku — dodał uprzejmie. — Czy ma pan w Górku zamówiony pokój?
— Tak. W pensjonacie „Rusałka”. To podobno tuż nad jeziorem. Może uda mi się zrzucić kilka kilogramów wagi, ha, ha, ha! A w każdym razie obiecano mi łódkę, ciszę, spokój…
— Ciszę, spokój… — powtórzył dziwnym tonem milicjant. — Dziękuję. A pan?
Trzeci mężczyzna podciągnął pasek, na którym zwisał nieduży chlebak.
— Nie mam przy sobie żadnej legitymacji — rzekł krótko.
— Ach, tak. Wobec tego muszę pana poprosić do radiowozu.
— Uhm. Proszę na mnie nie czekać — człowiek podróżujący bez dokumentów podał rękę naczelnikowi. — Dziękuję za podwiezienie. Dalej pójdę pieszo. Taki ładny wieczór.
— Nigdy nie powinno się wyjeżdżać bez dowodu osobistego — pouczył go na pożegnanie Kuncki vel Kuhncky.