Выбрать главу

— Do widzenia. Życzę miłego urlopu — odpowiedział z nie zmąconym spokojem zatrzymany.

Łukasz wrócił na swoje miejsce we fiaciku. W głowie huczały mu strzępki zasłyszanych rozmów. „Wracam od wojewody… Zawiadomiliśmy wojsko… Musicie coś zrobić… Zamkniecie wjazd do Górka… Delegacja służbowa… Paszport dyplomatyczny… Nie mam legitymacji”…

I to wszystko zaraz po tym, jak ze środka jeziora wystrzeliły trzy płomienne kule o jaskrawych barwach.

Dziwne.

— Trochę to dziwne — zauważył tato, odbierając papiery od mężczyzny w białej czapce. — Pierwszy raz mi się zdarza, żeby milicja pytała mnie, dokąd jadę i po co. Czy zaszło coś niezwykłego?

Chłopiec nastawił uszu.

— Do Górka przybyło ostatnio bardzo dużo ludzi — padła odpowiedź. — Nie ma już wolnych kwater. Wobec tego doradzamy turystom i letnikom, którzy nie mają skierowań na wczasy, by rozejrzeli się za czymś gdzie indziej. W pobliżu jest dużo ładnych miejscowości. Ale skoro pan jedzie do prywatnego domu, to, oczywiście, wszystko w porządku. Pan naprawdę o niczym nie słyszał? — w głosie milicjanta zabrzmiała nutka niedowierzania.

— O czym?

— Nic, nic. Dziękuję, proszę jechać — czerwona lampka znowu zaczęła zataczać kółeczka. Na wzgórzu błysnęły reflektory dwóch samochodów. Do przeludnionego Górka śpieszyli następni goście.

— Tato, co to jest, o czym ty nie słyszałeś?

— Hmm…

Łukasz zdał sobie sprawę, że jego pytanie nie zabrzmiało zbyt mądrze, i musiał się uśmiechnąć.

— Dobrze już, dobrze — mruknął.

— Zaraz będziemy na miejscu — pocieszył go ojciec.

Zrobiła się prawdziwa noc. Minęli kilka oddalonych od szosy domów z jasnymi kwadracikami okien, aż wreszcie ostrożnie skręcili w lewo, wjeżdżając na polną drogę, która wiodła w dół, przez płytki wąwóz o gliniastych ścianach. Tu i ówdzie w świetle reflektorów ukazywały się warstwy pokruszonych skał. Po prawej stronie wychynął z ciemności pękaty głaz, podobny z profilu do hipopotama. Łukaszowi zrobiło się nieswojo. Samochód podskoczył na kamieniach. Pod kołami raz i drugi chlupnęły kałuże.

Raptem ojciec zahamował. Fiacik sunął chwilę po mokrym żwirze, aż stuknął o jakąś przeszkodę i stanął niemal dokładnie w poprzek drogi.

W ostatnim momencie, gdy światło reflektorów biegło jeszcze w kierunku jazdy, Łukasz dostrzegł zarysy nienormalnie wielkiej postaci.

Silnik zgasł. Zapadła przejmująca cisza.

— Pech — westchnął w końcu ojciec. — Przestraszyłem się, że kogoś potrącę — wysiadł i zaczął oglądać nierówną nawierzchnię. Nagle wyprostował się. — Nie słyszał pan, że jedziemy? — rzucił w mrok. Nie widział pan świateł?

— Świateł…? — odpowiedział czyjś zachrypnięty głos. — A może były światła…

— To dlaczego szedł pan dalej środkiem?

Łukasz bez pośpiechu opuścił auto i zatrzymał się pół kroku za ojcem.

Dopiero stąd zobaczył mglistą sylwetkę majaczącą w ciemności. Teraz intruz nie wyglądał już na olbrzyma. Mimo to jego głos i zachowanie nie budziły zaufania.

— Nie szedłem — sprostował. — Stanąłem i czekałem. Nie wiedziałem, co świeci…

— A cóż mogło świecić, jak nie samochód? — rzekł z wyrzutem ojciec. — Niech mi go pan pomoże dźwignąć i ustawić tak, żebyśmy mogli jechać dalej… Dobrze?

— Niby to pan nie wie, co mogło świecić? — zachrypnięty mężczyzna zdecydował się wreszcie ruszyć z miejsca. Jednak im bliżej podchodził, tym mniej się podobał Łukaszowi. Górną część twarzy nieznajomego zakrywała kryza okrągłego kapelusza, natomiast broda niknęła w podniesionym kołnierzu zapiętej pod szyją kurtki. Szedł bezszelestnie jak zjawa.

W dodatku okazało się, że nie był sam. Postępowała za nim druga postać, równie cicha, choć niższa i z odkrytą głową. Dopiero gdy człowiek bez twarzy pochylił się nad maską unieruchomionego wozu, Łukasz odgadł raczej, aniżeli zobaczył, że tym drugim był kilkunastoletni chłopiec.

Rozległ się pisk, coś zaskrzypiało i zanim zaskoczony właściciel fiacika zdążył powiedzieć słowo, samochód stał na powrót we właściwej pozycji. Kapelusznik flegmatycznie otrzepał dłonie i mruknął: — Zrobione. Nie ma nawet żadnego wgięcia. Tu jest zawsze mokro.

Silny — pomyślał bez entuzjazmu Łukasz.

— Siłacz z pana — rzekł głośno ojciec. — Ale mogliśmy przecież zrobić to razem.

— Ee… — wychrypiał mężczyzna. — Mój kuzyn ma mercedesa. Temu i we dwójkę nie dalibyśmy rady. Ale to… — machnął ręką. — Pan do profesora?

— Do… Tak. Do państwa Piotrowiczów. Skąd pan wie?

— Przecież nie pchałby się pan o tej porze nad jezioro. A oni też tylko co zajechali. Widziałem. Mieszkam tu zaraz, za drzewami — wskazał głową kierunek. — Siostra żony ma dom obok. Zachodzi do profesora. Sprząta, dogląda. A kiedy przyjeżdża, to nosi tam ser, jajka, mleko. Na wakacje?

— Na wakacje. Z synem.

— No to się napatrzycie…

— Napatrzymy…? — powtórzył zdziwiony ojciec.

— Wczoraj było po tej stronie zatoki, to myślałem, że i dzisiaj będzie tak samo. Dlatego tu przyszedłem. Tam koło mnie kopali kiedyś żwir i teraz jest glina. Syn niesie… — wskazał ręką za siebie.

Łukasz przestał cokolwiek rozumieć.

— Nie bardzo wiem, o czym pan mówi — powiedział słabym głosem jego ojciec.

— Ja nic nie mówię — odżegnał się kapelusznik. — To inni mówią… jeden tak, drugi tak… A żyć jakoś trzeba, no nie?

Zapadło milczenie. Łukasz przeniósł wzrok na chłopca, stojącego nieruchomo tam, gdzie wynurzył się z mroku. Miał jasne włosy, które w świetle reflektorów sprawiały wrażenie białych. Z pleców zwisał mu duży worek, chyba ciężki, bo podtrzymywał go obiema rękami.

Ojciec Łukasza westchnął.

— Zrobiło się późno — powiedział, zrezygnowany. — Musimy jechać.

— A no, późno — zgodził się miejscowy sąsiad państwa Piotrowiczów. Skinął na syna, po czym sam ruszył przodem. Chłopiec poszedł w pewnej odległości za nim. Miał okrągłą twarz, zaciśnięte usta i patrzył prosto przed siebie. Mijając fiacika wykonał nieznaczny ruch głową i fachowo splunął przez zęby. Może chciał wyrazić swój stosunek do przyjezdnych w ogóle, może tylko do tych przyjezdnych, którzy akurat przyglądali mu się z niemiłym zaskoczeniem, a może na swój sposób obwieszczał światu, że dźwiganie worka pełnego ciężarów jest dla niego najzupełniejszą błahostką.

— Kwiczoł — burknął Łukasz. Nie wiedzieć dlaczego nazwa tego rzadkiego i sympatycznego ptaka od dawna służyła mu jako wyzwisko, używane wobec osób oraz sytuacji budzących jego skrajną niechęć. — Taaki kwiczoł — pokazał rękami rozmiary kwiczoła, po czym zamyślił się i powiedział zmienionym tonem: — Tato, wiesz? Czy to, o czym ten człowiek mówił, i to, o czym ty nie słyszałeś — zrobił znaczącą przerwę — nie ma czegoś wspólnego z tamtymi świecącymi kulami? Z milicją i w ogóle?

— Z „w ogóle” na pewno ma coś wspólnego — przyznał ojciec.

— Tato, ja nie żartuję… Tato, uważaj!

— Widzę.

Fiacik podskakując na garbach koleiny, ominął nową postać, która ukazała się w blasku reflektorów. Był to mężczyzna, w krótkich spodenkach i jasnej, sportowej koszuli. Niósł skórzaną torbę, aparat fotograficzny i wyglądał na zwykłego urlopowicza. Dziwne było tylko to, że najpierw odwrócił się tyłem do nadjeżdżającego samochodu, a potem wędrował powoli wokół własnej osi, tak, aby siedzący w aucie ani przez moment nie widzieli jego twarzy.