W pewnej chwili pani Helena nerwowo spojrzała na zegarek.
— Czemu jeszcze nikogo nie ma? — spytała łamiącym się głosem.
— Pewnie chcą zebrać jak najwięcej ludzi — rzekł łagodnie gajowy. — Przecież wiedzą, o co chodzi. Poza tym — także sprawdził godzinę — rozmawiałem z nimi zaledwie sześć minut temu.
Rzeczywiście. Od kiedy po raz pierwszy użyto w tym domu krótkofalówki, upłynęło nie więcej, niż sześć minut.
Czas nie zawsze płynie tak samo szybko.
Mądry pan Klemens z całą pewnością potrafiłby przedstawić historię klęski Kapelusznika w paru krótkich zdaniach. Ale wiedział, że słuchając go pani Helena choć na moment oderwie się myślami od nękających ją czarnych wizji. Zrobiłby wszystko co w jego mocy, żeby jak najprędzej odnaleźć wnuczkę. Jeśli jednak tymczasem mógł tylko czekać, próbował przynajmniej skrócić to czekanie mamie dziewczyny i ojcu Łukasza.
Ten ostatni od pewnej chwili spoglądał z roztargnieniem to na panią Helenę, to na gajowego. Sprawiał wrażenie, że chce o coś spytać, albo coś powiedzieć, ale nie wie, jak zacząć.
— Proszę pana… — przemógł się wreszcie. — Skoro pani Piotrowiczowa zawiadomiła ojca Miry, to może ja… — utkwił wzrok w kieszeni, w której spoczęła krótkofalówka.
Aparacik został wydobyty na zewnątrz.
— Oczywiście — gajowy znowu ruszył w stronę drzwi. — Kraków, prawda? Tylko nie znam pańskiego nazwiska? — Nie Kraków. Nazywam się Rafał Polowy. Ale ktoś, kto będzie rozmawiać, musi powiedzieć, że chodzi o matkę Łukasza. Nie o moją żonę — dodał z przymusem, po czym wymienił nazwę miasta i numer telefonu.
W pokoju zrobiło się jakby jeszcze ciszej. Gajowy nie okazał zdziwienia. Skłonił głowę i wyszedł na werandę. Po skończonej rozmowie natychmiast wrócił. Ale nie sam. Prowadził przed sobą grubego, łysawego mężczyznę. Nieznajomy niósł w jednej ręce walizkę, a w drugiej bezkształtną torbę. Przez ramię miał przerzucony płaszcz uszyty z cieniutkiego materiału.
— Ten pan stał przed domem — powiedział gajowy. — On chyba mieszka u mojego szwagra.
— Nie mieszka, tylko mieszkał! — sprostował ze złością grubas. — Właśnie mnie stamtąd wyrzucili. Gospodarz, zdaje się, zwariował, a jego żona dała mi delikatnie do zrozumienia, że w każdej chwili mogę dostać po głowie siekierą. Przyszedłem, bo w okolicy tylko państwo mają telefon… Przepraszam, nie przedstawiłem się. Kuhncky. John Kuhncky. Jestem właścicielem biura podróży i trochę przemysłowcem. Przyjechałem tu w interesach.
Gdyby Łukasz…
Niestety.
— Świetnie zna pan nasz język — powiedział uprzejmie dziadek Klemens. — Niech pan postawi bagaże na podłodze.
Grubas uwolnił się od ciężarów i odetchnął głęboko.
— Dziękuję. Język? A tak, trochę. Mój dziadek urodził się w tym kraju. — Usłyszawszy to: „w tym kraju”, pan Klemens skrzywił się nieznacznie. — Jestem nieco wytrącony z równowagi — ciągnął Kuhncky. — He, he, he! — zarechotał ni w pięć, ni w dziewięć. — Ten człowiek siedzi w jakiejś piwnicy i nikomu nie pozwala się do siebie zbliżać. A ja dałem mu zaliczkę. Na szczęście wydębiłem od niego parę drobiazgów, zanim zachorował.
Paweł parsknął. Gorączkowo zakrył sobie usta dłonią i przybrał szczególnie ponury wyraz twarzy.
— Do rzeczy, do rzeczy — upominał sam siebie wesołek. — Zobaczyłem, że u państwa jeszcze się świeci i postanowiłem zapytać, czy nie mógłbym skorzystać z telefonu. Mam znajomych w ambasadzie. Chcę ich poprosić, żeby przysłali po mnie samochód.
— Pan wyjeżdża? — dziadek Klemens uniósł brwi. — Teraz, kiedy po Górku krążą kosmici?
Grubas machnął ręką.
— Kosmici! — zawołał z przekąsem. — Słyszał pan, co oni mówią?
Zupełnie jak ci różni pomyleńcy, co biegają z transparentami przed naszymi bazami wojskowymi i wykrzykują bzdury o zbrojeniach, o ochronie środowiska naturalnego i tym podobne. Świat jest, jaki jest. Dziecinada…
— Ma pan rację — rzekł chłodno dziadek. — Świat jest, jaki jest.
Alauda też odkrył tę prawdę. To właśnie, o ile dobrze zrozumiałem, ostatecznie zraziło pana do kosmitów?
— No… Nie, czemu? — zreflektował się właściciel biura podróży i trochę przemysłowiec. — Nie… Ja tak tylko…
Pan Klemens wyprostował się i powiedział: — Telefon jest do pańskiej dyspozycji. Obawiam się jednak, że nie porozmawia pan z ambasadą. Centrala ma teraz zbyt wiele pracy.
Grubas podniósł słuchawkę, przekonał się, że obawy pana Klemensa były w pełni uzasadnione i załamał ręce.
— Masz tobie! — wykrzyknął boleśnie. — Nawet gdyby w tej chwili wysłali samochód, to i tak byłby tutaj najwcześniej o świcie. Jedną noc jakoś bym przecierpiał. Na szczęście nie pada… he, he, he — tym razem jego chichot wypadł zgoła żałośnie. — Ale w tej sytuacji nie wiem, co ze sobą zrobić. Doprawdy nie wiem…
— Może pan zostać u nas — powiedziała odruchowo pani Helena.
— Kiedy indziej mógłby pan przenocować u nas — rzekł dobitnie dziadek — ale dzisiaj to niemożliwe. Zaginęło dwoje dzieci mieszkających w tym domu. Właśnie czekamy na milicję, żeby rozpocząć poszukiwania.
— Milicję? — podchwycił grubas puszczając mimo uszu wiadomość o dzieciach. — Milicję… — jego oczy stały się nagle wąskie i czujne.
— Tak.
— Wobec tego ja już pójdę. Przepraszam. Rozumieją państwo, nie mogę się mieszać do… do…
— …ratowania zaginionych — poddał dziadek.
— Tak. Nie… W każdym razie dziękuję — grubas rzucił się do swoich bagaży. — Zajrzę do tego pensjonatu, w którym przedtem mieszkałem.
Tam także jest telefon — ostatnie słowa dobiegły już z ogrodu.
— Dlaczego ojciec nie chciał, żeby u nas został? — spytała pani Helena.
Zamiast odpowiedzieć wprost, pan Klemens zwrócił się do gajowego.
— Czemu tym razem nie użył pan swojej krótkofalówki? Przecież „sztab”, z którym pan się porozumiewał mógł, bez trudu zawiadomić kogoś w ambasadzie, że należy wysłać samochód? Nie pomógł pan takiej ważnej osobistości?
— E! — mruknął gajowy wzruszając ramionami.
To,e!” mogło z powodzeniem paść z ust Pawła.
— Otóż to — dziadek odwrócił się na powrót do synowej. — E! Nie można krócej i celniej. Oto dlaczego nie uśmiechało mi się pozostawać pod jednym dachem z tym człowiekiem. To jest po prostu pan „e!”.
W okna uderzyło światło reflektorów. Przemknęło po szybach i zgasło. Ucichły silniki samochodów. Chwilę później w drzwiach ukazały się sylwetki kilku mężczyzn w mundurach. Przyjechali milicjanci, przyjechał także ów major, który dowodził obecnymi w Górku żołnierzami. Lecz pierwszy wszedł wysoki cywil.
Na jego widok Łukasz wykrzyknąłby w duchu: „A ten co tutaj robi?!”
Cywil był jego dobrym, tak, już można powiedzieć: dobrym znajomym.
Dobry znajomy Łukasza przywitał się, przedstawił pani domu jako Adam Nowak, po czym rzekł zagadkowo do dziadka Klemensa: — Nic przypuszczałem, że znowu się dzisiaj spotkamy. Widzę, że dzieci jeszcze nie wróciły — mówił dalej. — Przepraszam, że kazaliśmy wam czekać, ale trzeba było zmobilizować ludzi. Pójdziemy przez Górek tyralierą.
Nastąpiła seria szybkich pytań i równie szybkich wyjaśnień. Kiedy Mira i Łukasz opuścili dom? Co mówili przed wyjściem? Dokąd zwykle chodzili? Co z sobą zabrali? Jak byli ubrani? Czy mają tutaj koleżanki i kolegów?…
Pięć minut później plan akcji był gotowy. Rozkazy zostały wydane.