— Momencik! — zawołał. Ponieważ reporter telewizyjny i ufolog, którzy także jak niepyszni zmierzali już w stronę werandy, wzięli to wezwanie do siebie, pośpieszył sprostować ich pomyłkę: — Panów to nie dotyczy! — Następnie wziął pod ramię wyższego dziennikarza i odprowadził go do ogrodu. Po drodze szeptał mu coś do ucha. W końcu pożegnał go życzliwym skinieniem ręki i wrócił do pokoju.
— Co mu ojciec powiedział? — spytał pan Marek.
— Na razie nic. Obiecałem tylko, że coś mu powiem, kiedy odnajdziemy Mirę i Łukasza — wyjaśnił sięgając po ostatnią filiżankę kawy. — I dotrzymam obietnicy. Dopiero się zdziwi.
Kawa została wypita. Kanapki zjedzone.
— Idziemy! — dał hasło pan Nowak.
W tym momencie zadzwonił telefon. Pani Helena przyskoczyła do aparatu i chwyciła słuchawkę.
— Tak! Tak… — spojrzała na ojca Łukasza. — Rafale, do ciebie…
— Słucham? Dzień dobry. Nie, jeszcze nie — pan Polowy krótko opisał okoliczności zaginięcia dzieci i przebieg poszukiwań. — Właśnie wychodzimy — zakończył. Przez chwilę milczał, słuchając dalekiego kobiecego głosu, po czym rzekł spokojnie: — Trudno, szkoda. Zadzwoń ty, bo centrala w Górku jest stale zajęta. Do widzenia — odłożył słuchawkę i wyjaśnił: — matka Łukasza.
— Przyjedzie? — spytała pani Helena.
— Niestety, nie może. Ewentualnie jutro, jeśli… Jeśli nic się nie zmieni — zrobił krótką pauzę. — Chodźmy już — ogarnął wzrokiem czekających na niego mężczyzn.
— Idę z wami — rzekł ojciec Miry i Pawła.
— Naturalnie — zgodził się machinalnie gajowy i dodał, posyłając pożegnalne spojrzenie pani domu: — Proszę się nie zamartwiać. Muszą być w tym zwałowisku…
— Zaraz! A ja? — dobiegł zaspany głos ze szczytu schodów.
— Pawle, uważaj! — krzyknęła ze strachem pani Helena. O ułamek sekundy za późno.
Chłopiec zorientował się, że ekipa poszukiwaczy chce wyruszyć bez niego i wypadł ze swego pokoju jak stał, a raczej, jak leżał. Śpiąc jeszcze na jedno oko, w gorączkowym pośpiechu, narzucił koszulę, a teraz walczył ze spodniami. Wetknął lewą nogę do prawej nogawki, a drugą nogą kręcił rozpaczliwie w powietrzu, szukając dla niej otworu, który gdzieś mu się zapodział. W takiej pozycji wybiegł na schody i zmienił tę pozycję dopiero, gdy leciał z nich na łeb; na szyję z ogłuszającym klekotem. Znalazłszy się w ten sposób na dole, oprzytomniał, wstał, umieścił obie nogi we właściwych nogawkach i warknął: — Kto mnie wsadził do łóżka? No kto?! Gołego? O mało się nie zabiłem!
— Ja cię wsadziłem do łóżka — przyznał się ojciec poszkodowanego. — Powinieneś w nim zostać.
— Akurat!
Zaszeleściły zielska.
— Spisz? — spytała szeptem Mira.
— Nie.
— A ja chyba zasnęłam… — dziewczyna była zachrypnięta i po każdym słowie musiała robić krótką przerwę.
— Ja też spałem — skłamał Łukasz. — Popatrz. Już dzień.
Mira uniosła głowę i zaczęła się rozglądać.
Chłopiec zrzucił z siebie chwasty. Podniósł się, postał parę sekund, po czym kolana się pod nim ugięły i usiadł na powrót.
— Co robisz?
— Nic, nic — Łukasz odczekał jakiś czas, a następnie ponowił próbę.
Chwilę balansował, kiwając się do przodu i do tyłu jak taka drewniana laleczka, która nie może upaść, ale w końcu złapał równowagę. Odetchnął głęboko i chwiejnym krokiem ruszył przed siebie.
— Dokąd idziesz?
— Nic, nic.
— Wracaj.
— Już wracam — Łukasz zatoczył małe kółeczko i znalazł się znowu obok dziewczyny.
— Po co chodziłeś?
W ciemności nie było widać śladów łez na twarzy Miry. Dawno przestała płakać. Gdyby nie brzmienie jej głosu i te martwe pauzy między słowami, można by pomyśleć, że po dobrze przespanej nocy obudziła się we własnym łóżku i tylko jest jeszcze zbyt rozleniwiona, by od razu zacząć nowy dzień z energią i entuzjazmem.
— Mieliśmy krzyczeć — przypomniała.
Łukasz czuł się osłabiony i otępiały. Nic go nie bolało, ale na pewno nie dlatego, że nie istniały powody, dla których coś miałoby go boleć. Po prostu ból przestał docierać do jego świadomości. Jednak jak na kogoś, kto tyle wycierpiał, i on zachował zadziwiający zasób sił.
— Będziemy krzyczeć — powiedział. — Niech przyjdzie, kto chce.
— Zaczynamy?
Zaczerpnęli powietrza.
— Heeej! Tuuutaaaj! — gdzieś w głębi rumowiska dał o sobie znać jakiś pęknięty dzwon.
— Mi — ra! Łu — kasz! Mi — ra! Łu — kasz! — skandował chłopiec.
— Nie mogę — wydyszała dziewczyna i na chwilę umilkła.
— Mi — ra! Łukasz…
— Dlaczego wołasz nas? A nie kogoś innego?
Teraz chłopiec musiał zrobić przerwę. Kiedy mógł się już odezwać, wyjaśnił: — Przecież tam szukają nas. Miry i Łukasza. Rozumiesz? — nadął się ponownie, ale nagle wstrzymał oddech.
— Rozumiem…
— Tsss… liii… — chłopiec ze świstem wypuścił z płuc powietrze.
— Co?! O! — Mira, przed sekundą zbyt wyczerpana, by mogła wzywać pomocy, zerwała się na równe nogi i podbiegła do najbliższej szpary w ścianie, za którą był placyk ze srebrnym bąkiem. Łukasz stał już obok niej. Wyjście zniknęło, ale szpary pozostały.
Chłopiec zobaczył spory kawałek pustego poletka pomiędzy potarganą cembrowiną studni a rąbkiem gładkiego spodka.
— Niech i mnie pomalują na zielono i niech tak już zostanę, jeśli to nie wrzeszczało gdzieś tutaj — powiedział ktoś bardzo blisko. Łukasz znowu poczuł w swojej dłoni dłoń Miry. Jej wąskie palce były zimne jak sopelki lodu.
— Zielona małpa, biała małpa, ci ziółta małpa, co za różnica — odrzekł filozoficznie ktoś znajdujący się jeszcze bliżej.
Łukasz zmartwiał. Alauda! Głos Alaudy! Kosmici!
Niby wreszcie spełniało się jego pragnienie. Pozna przybyszów z gwiazd! W końcu! Po tylu głupich przygodach, które ciągle przeszkadzały mu myśleć o tym, że oni są tutaj, w Górku, na wyciągnięcie ręki. Niby mógł sobie z satysfakcją powiedzieć, że dzięki jego pomysłowi Mira jest ocalona. Nie umrze z głodu, zimna i pragnienia. W samą porę zaczęli krzyczeć. Ktoś usłyszał.
Ale z drugiej strony…
Zaraz ich ujrzy. Potem pewnie będzie musiał odpowiadać na pytania. Na mnóstwo pytań dotyczących jego samego. Miry, ludzi i w ogóle Ziemi. A potem…
Otóż właśnie.
— Nie zgadzam się — odpowiedział Alaudzie pierwszy głos. — Z białymi małpami łączą mnie zażyłe stosunki od dziecka. Z żółtą zaprzyjaźniłem się niebacznie parę lat temu. Czarne i czerwone znam bardzo pobieżnie, ale budziły zawsze moją sympatię. Natomiast zielonej małpy nie życzę sobie ani we śnie, ani na lawie, a już na pewno nie wtedy, kiedy popatrzę do lustra.
Chłopiec słuchał z zapartym tchem Oni u siebie także mają małpy Co z tego wynika? Raczej niewiele. Znacznie bardziej frapujące jest to, że Alauda mówi naszym językiem jak obcy, a ten drugi paple tak płynnie i swobodnie, jakby się urodził przy tej samej ulicy co Łukasz.
W tym momencie szpara ściemniała. Dał się zauważyć jakiś ruch.
Ułamek sekundy później, dokładnie na wprost odrobinę już załzawionego z wysiłku oka chłopca, łypnęło inne oko. Wielkie, błyszczące, nieopisanie straszne.
— Nie! — wrzasnęło to drugie oko, znikając jak zdmuchnięte. Za ciężką przegrodą rozległ się przytłumiony łomot padającego ciała.
— Nie! — rozbrzmiało wewnątrz pułapki.