Łukasz ochłonął i opuścił pięści. Ten kosmita chyba naprawdę nie jest aż taki zły. A nuż wszystko jeszcze się dobrze skończy.
Zdecydował się.
— Wyjdziemy — zaczął hardo — ale najpierw powiedzcie, co chcecie z nami zrobić. Nie pozwolimy porwać się w gwiazdy! Zresztą, wcale nie musicie nas porywać. Nikomu nie powiemy, że widzieliśmy was tutaj…
I w ogóle. Nie bójcie się.
— On nam mówi, żebyśmy się nie bali! — zawołał Mały. — Świat się kończy! Wszystkie światy się kończą! Wy nikczemne, ziemskie robaki! Ten tutaj, to książę Alauda z planety trzeciej, krwiożerczy władca zielonych ludożerców z siedemdziesiątej siódmej galaktyki! Jeśli go w tej chwili nie usłuchacie, to was pożre! Tu, na miejscu, bez soli i po omacku!
On tak lubi. No? Powiedz im, co z nimi zrobisz, jeśli nie wyjdą!
— Zamknij dziób i psiestań się wygłupiać. Miro! Łukasiu! Zrozumcie wreście! Tu nie ma kosmitów!!! Słysieliście, co powiedział ten strach na wróble? Sami widzicie. Psiecieź to jasne jak dwa a dwa ćtery, czie brednie o galaktyćnych ludoziercach mógł wymyśleć jedynie stuprocentowy ziemski osioł.
— I to się nazywa przyjaciel! — Mały swoim zwyczajem otarł sobie twarz i czoło puchatą brodą.
Łukasz zdębiał.
— Jak to? — wyjąkał. — A pan? A światła? A spodek? A przemówienia…
Zaraz. Przemówienia…
Zielony stoi tu przed nim jak latarnia, ma zakłopotaną minę i choć wygląda na kosmitę, zachowuje się zgoła po ludzku. Właśnie ten Zielony, który przemawiał do mieszkańców Ziemi. Więc może… Ale przecież jest zielony…
Alaudzie znudziło się czekanie, aż ziemski chłopiec sam rozstrzygnie swe wątpliwości.
— Daj no tę brodę — odebrał swojemu towarzyszowi czarny wiecheć i energicznie potarł nim policzki. Jego twarz raptownie przybladła, za to broda zzieleniała. — Widzicie? — spytał. — Farba. Miałem dzisiaj dać poziegnalne psiedstawienie, ale i tak nie mógłbym tego zrobić, bo pełno tu wsiędzie milicji i ludzi, któzi was siukają. Zreśtą to nieważne, bo cel już właściwie osiągnęliśmy… i moziemy zakońcić całą nasią kosmićną akcję. Wyjdźcie wreście, bardzo waś prosię.
Brutalna prawda w całej swej rozciągłości zaczęła powoli przenikać do świadomości Łukasza.
Nikt nie porwie ich w gwiazdy. Nie dlatego, żeby nie chciał, ale dlatego, że nie ma tu istot, które mogłyby to zrobić. Zostaną na Ziemi. Ale…
Ale to oznacza koniec bajki. Koniec Wielkiej Przygody. Ani on, ani nikt inny nie dowie się niczego o dalekich, tajemniczych światach. Nie ma tu kosmitów. Po prostu nie ma. Są tylko oszuści…
Dlaczego to robili? Po co? Zadali sobie niemało trudu. Budowali fałszywe spodki, latali, świecili, nurkowali, zostawiali ślady. Wygłaszali mowy, że niby Ziemia im się nie podoba. Wszystko dla żartu? Chcieli sobie zakpić z tego, że człowiek lubi snuć różne fantastyczne domysły na temat wszechświata? Że marzy o istotach z innych planet…?
Nieładnie. Gorzej niż nieładnie.
Jednak, jeśli nikt nie może ich porwać w gwiazdy…
Łukasz wziął Mirę za rękę i powoli ruszył w stronę wyjścia. Obaj mężczyźni, wysoki i niski, wycofali się na placyk, żeby ich przepuścić. Kiedy nieszczęsna para wyszła wreszcie na słońce, stali nieruchomo pod swoim srebrnym bąkiem. Nagle wysoki jęknął głośno i palnął się otwartą dłonią w czoło.
Nic dziwnego. Łukasz poznał go dobrą chwilę temu, zaglądając przez szparę. On Łukasza dopiero teraz.
— Litości! — zawył. — To znowu on! No jasne! Mogłem się od razu domyślić! Przecież prześladuje mnie bez przerwy! Najpierw mnie stratował udając, że spada ze skały. Potem w tej dolince, z której dałem znać, że Alauda może przemawiać, chciał na mnie wypuścić dwa dzikie barany! Ledwie zdążyłem uciec. Kiedy naprawiałem głośnik na drzewie, przylazł tam jak duch i nagle łypnął na mnie z dołu. Ze strachu omal nie zgubiłem brody! A teraz specjalnie czekał w tej dziurze, żeby męczyć mnie nawet tutaj! Człowieku! Co ja ci złego zrobiłem?!
Krzyczy, krzyczy — pomyślał Łukasz — i sam nie wie, że do wszystkiego się przyznaje. Na drzewie naprawiał jakiś głośnik. Proszę. A przedtem to on był w baraniej dolince. Dobrze widziałem…
Kosmita, nie kosmita, nie zaszkodzi powiedzieć mu, że nikt nie chciał go prześladować. Rzeczywiście, wyjątkowo wielki dryblas…
Chłopiec zrobił uprzejmą minę i otworzył usta, ale znowu nie zdążył niczego powiedzieć. Mały wykorzystał chwilę ciszy, jaka nastała po jego ostatnim, wstrząsającym pytaniu, by przyjrzeć się lepiej swojemu niepoprawnemu gnębicielowi i jego towarzyszce.
— Ludzie! — zawołał nagle zupełnie zmienionym głosem. — Jak wy wyglądacie! A mówiliście, że nic wam się nie stało. Chwileczkę… — chciał się zwrócić do swojego kompana, ale Alauda gdzieś zniknął. Moment później wybiegł zza spodka z niewielkim termosem. Mały powitał go westchnieniem ulgi. — O, właśnie…
— Spadliście, potłukliście się i potem siedzieliście tutaj pziez całą noc. Biedne, biedne stwozienia — Alauda zmagał się z plastykowym korkiem. Odkręcił go wreszcie i podał termos Mirze. — Napijcie się sibko ciegoś ciepłego. Prosię.
Mira odruchowo zrobiła krok do tyłu.
— Nie bójcie się nas — powiedział cicho Mały. — No, nie bójcie się — powtórzył prosząco.
Łukasz bez słowa wziął od Zielonego, a teraz już zaledwie zielonkawego, termos i wręczył go Mirze.
— Uwaziaj. Gorąca — przestrzegał Alauda.
Dziewczyna piła łapczywie, małymi łyczkami. Oczy miała przymknięte. Dopiero w świetle dnia było widać, jak bardzo ucierpiała na skutek upadku i jak mocno dała jej się we znaki noc spędzona w betonowej pułapce. Była straszliwie rozczochrana, podrapana, poobijana i blada jak śnieg. Do jej podartej sukienki przyczepiły się strzępki chwastów.
Skończyła pić i oddała termos Łukaszowi. Ten pociągnął pierwszy haust i na tym poprzestał. Zobaczył, że w ręku byłego brodacza pojawiła się krótkofalówka.
Dziś nie było mowy o ptaszkach ani o ćwierkaniu. Mały wywołał Reksia i polecił mu jak najprędzej przynieść apteczkę.
— Pilnuje wejścia od strony jeziora — wyjaśnił chowając nadajnik. — Na pewno przyjdą was szukać także i tutaj. Nie możemy dać się zaskoczyć, więc zostawiliśmy go na warcie. Będzie za dwie minuty.
Łukasz, uspokojony, dopił herbatę, postawił termos obok siebie, po czym rozejrzał się. Jego wzrok padł na długi, betonowy klocek, wystający z podnóża zwałowiska. Ostrożnie posadził na nim nie stawiającą oporu Mirę, a sam podszedł do spodka. Stanął przed nim tak, że omal nie dotknął nosem żółtego pasa, nabijanego jakimiś ślepymi lampkami, zmarszczył się i znieruchomiał.
— Trochę drewna, trochę kleju, trochę farby, kilka odblaskowych śkiełek i bardzo duzio tektury — powiedział Alauda. — Ładny? — dodał z dumą.
Chłopiec ocknął się z zamyślenia. Podniósł rękę i lekko postukał palcami po srebrnej powłoce. Odezwał się głuchy, płytki odgłos, jakby ktoś zabębnił w pustą walizkę. Łukasz odwrócił się z niesmakiem.
— Rzeczywiście, tektura… — mruknął siadając obok Miry. — Ale przecież ludzie widzieli, jak te spodki latają.
— Nikt nie mógł widzieć latającego spodka. W każdym razie naszego — uśmiechnął się Mały.
— Na pewno widzieli…
— Nie. Widzieli, jak one startują i natychmiast znikają. To zupełnie co innego. Zresztą i tego nie widzieli, tylko zdawało im się, że widzą. Najpierw zielony łeb w uchylonej klapie — tam wewnątrz jest drewniana drabinka — zaznaczył. — To już dosyć, żeby trochę zgłupieć. Potem łeb robi smoczą minę i chowa się do środka. Ludzie głupieją jeszcze bardziej. W rzeczywistości Alauda ucieka wówczas dołem i wieje z szybkością torpedy, żeby sobie nie przypiec zielonej skórki na grzbiecie, bo po drodze podpala spodek. Ten spala się w sekundzie, ponieważ tektura jest nasączona… mniejsza o to, czym. Powiedzmy, że płynem przypominającym benzynę, tylko ten płyn nie ma zapachu i wybucha jeszcze szybciej. Czy choć raz widziano taką scenę w dzień? Nie. W dzień byłoby widać uciekającego Alaudę. Dopiero dzisiaj… Ale o tym potem. No więc spodek się pali, a ludzie, rzecz jasna, głupieją dalej. My z Zefirkiem albo z Reksiem równocześnie z pożarem puszczamy na niebo kolorowe światło. Mamy taki specjalny reflektor. Pomyślcie tylko. Bucha ogień, dym i natychmiast w górę wzbija się prosty snop światła. Któżby sobie tego nie skojarzył ze startem?