Ludzie z zadartymi głowami odprowadzają wzrokiem niknący pojazd kosmitów, a my bierzemy pod pachę reflektor i idziemy do domu. A dziennikarze trąbią na cały świat, że teraz w Górku to już ponad wszelką wątpliwość oni, że mnóstwo ludzi widziało ich na własne oczy, całkiem z bliska, że pomyłka jest wykluczona i tak dalej…
W oczach Łukasza odmalowało się oburzenie. Nie dość, że oszukują, to jeszcze mówią o tym tak lekko, swobodnie i w ogóle się nie wstydzą.
Postanowił sobie przedtem, że nie powie im tutaj, co o nich myśli, żeby nie wywoływać wilka z lasu. Ale teraz nagle poczuł, że nie może dłużej milczeć.
— Po co to robicie? — spytał ze wstrętem. — Okłamujecie wszystkich, żeby się pobawić?
— Okłamujemy, ale nie dla zabawy — rzekł smutnym tonem Alauda.
— Dlaczego okłamujemy? — zaprotestował Mały. — Czy nie mówimy ludziom prawdy?
Chłopiec zawahał się.
— Nie wiem — mruknął. — Ale udajecie kosmitów. Oszukujecie.
— Zapewniam cię, że każdy z nas wolałby tysiąc razy pływać, żeglować i leżeć na piasku do góry brzuchem, niż biegać chyłkiem po nocach z tekturowymi spodkami, reflektorem, balonikami, petardami, zieloną farbą i czarną brodą — Mały westchnął. — Oszukujemy… Co ja bym dał za to, żebyśmy nie musieli oszukiwać…
Łukasz poczuł się nagle straszliwie zmęczony. Ogarnęło go uczucie, że się rozpływa i wsiąka w ziemię. Pod wpływem słońca tajało w nim zimno, nagromadzone podczas nocy i tajało napięcie. Przetarł oczy i mruknął sennie: — Opowiecie nam wszystko?
Mały spojrzał na niego poważnie.
— Opowiemy. Teraz, kiedy wiecie o nas już tyle, należy wam się cała prawda… No, jesteś wreszcie! — to ostatnie padło pod adresem Reksia, który w tym momencie wyszedł zza spodka.
— Przyleciałem na jednej nodze — odparł z wyrzutem posiadacz okularów w cieniutkiej oprawce i puszystego wąsa słomianej barwy. Zobaczył Mirę i Pawła i załamał ręce. — Masz babo placek! To ich szukają, co? No, to wpadliśmy!
— Jeście nie — powiedział uspokajającym tonem Alauda. Otworzył torbę, którą przyniósł Reksio, wyjął dwie buteleczki, plaster i gazę, ułożył to wszystko obok Łukasza, następnie umoczył watę i zbliżył się do Miry. Dziewczyna wykonała płynny unik.
— Musie ci obmyć zadrapania — rzekł zmieszany Alauda.
— Um!
— Ja ją rozumiem — powiedział Mały. — Daj to mnie.
— Um!
— Ja ją rozumiem — uśmiechnął się Reksio. — Pozwólcie…
— Um!
Zapadło milczenie. Spod potarganej czupryny błysnęło w stronę kasza pytające spojrzenie.
Chłopiec siedział jak legendarny słup soli. Nie czuł już zmęczenia, tylko był skrępowany i onieśmielony. Wiedział, że zachowuje się idiotycznie, ale nie mógł nic na to poradzić.
Po dłuższej chwili Mały wybuchnął: — Nie widzisz, że ona czeka na ciebie?! Nie wiesz, co zrobić z wodą utlenioną i plastrem? Rusz się w końcu, ty łajzo!
Raptem zaszło coś zdumiewającego. Półżywa Mira zerwała się jak rozwścieczona lwica i z zaciśniętymi piąstkami skoczyła w stronę dryblasa.
— Łajzo?! — zawołała z furią. — Łajzo?! Kto niby jest łajzą? Łukasz szedł za panem aż tutaj! Wszystko widział! Od razu wiedział, że pan jest bandziorem! A potem, gdyby nie on… Gdyby nie on… — zabrakło jej tchu.
Mały odruchowo wtulił głowę w ramiona. Skośne oczy Alaudy stały się okrągłe i wielkie. Natomiast Reksio poprawił sobie palcem okulary, które zjechały mu na koniec nosa i powiedział:
— Tej kobiecie nie potrzeba żadnego spodka. Wystarczy jej miotła. Obleci cały wszechświat i wróci przez komin.
— Wiedźma — przytaknął Mały prostując się ostrożnie. — Jędza. Strzyga. Zróbcie z nią coś, zanim zamieni nas w padalce.
— Albo hieny.
Wyliczanie dalszych możliwości przerwał Łukasz. Wstał, wziął od Alaudy watę oraz buteleczki i pochylił się nad Mirą.
Zdarzają się ludzie, którym trzeba wrzasnąć do ucha: „ty łajzo!”, żeby wykrzesać z nich odrobinę energii. Ale są i inni. Ci muszą usłyszeć: „wcale nie jesteś łajzą”, aby dowieść sobie i światu, że istotnie nie ma w nich grama łajzowatości.
Łukasz należał do tego drugiego gatunku.
Oczywiście, nie jest bez znaczenia, kto człowiekowi powie: „nie jesteś łajzą”.
Chłopiec poruszał się sprężyście i pewnie. Okazało się też, że świetnie wie, co robić z jodyną, wodą utlenioną i plastrem.
W pewnej chwili, nie odwracając się, rzucił pod adresem fałszywych kosmitów: — W domu trzeba będzie dokładnie umyć wszystkie zadrapania i jeszcze raz zrobić opatrunek. A co się tyczy padalców i hien, to bardzo żałuję, że nie ma tu czarownicy, która zamieniłaby was w ludzi. Żeby tak wymyślać rannej.
— Surowo, ale sprawiedliwie — orzekł Alauda.
Łukasz skończył, uporządkował apteczkę, po czym bez namysłu nadstawił twarz dziwnemu osobnikowi w zielonym kombinezonie. Widać zanotował sobie w pamięci, że on jeden oszczędził złośliwych żarcików zmaltretowanej, „rannej” kobiecie.
Trzy minuty później oboje z Mirą przypominali wycinanki. Rozrzucone w artystycznym nieładzie skrawki plastra, gęsto ponalepiane na wszystkie odsłonięte części ciała, tworzyły obraz niepowtarzalny. Jeśli dodać do tego guzy, sińce i plamy jodyny, a także postrzępione łachmany, które mieli na sobie, to powiedzieć, że wyglądali okropnie, znaczy tyle, co nie powiedzieć nic.
Ale dwaj z konieczności bierni obserwatorzy podwójnej operacji byli zachwyceni.
— Wspaniale! — uniósł się Reksio. — Wypisz, wymaluj kosmici! Nawet bez zielonej farby.
— Spodek się zepsuł i spadli prosto na drut kolczasty — dodał z satysfakcją Mały.
— Teraz wsistko sibko się zagoi — pośpieszył z pociechą Alauda.
W tym momencie skądś z daleka nadbiegło przytłumione wołanie: — Miiirooo! Łuuukaaaszu! Odezwijcie się! Hop, hop!
Obu dowcipnisiom natychmiast przeszła ochota do żartów.
— No, jasne! — jęknął Mały. — Już są! Zszedłeś z posterunku — spojrzał ze strachem na Reksia — i nie mogłeś nas uprzedzić! Nie mamy chwili do stracenia! W nogi!
Teraz wypadki zaczęły toczyć się szybko. To znaczy potoczyłyby się szybko, gdyby nie drobna przeszkoda.
— Miiirooo! Łukaaaszuuu! Czy nas słyszyyycie? Hop, hop!
Był to właśnie ten moment, kiedy po krótkiej przerwie w poszukiwaniach, ludzie pod wodzą pana Nowaka, majora i gajowego przystąpili do przetrząsania betonowego zwałowiska.
— Już, już! — ponaglał gorączkowo Mały. — Reksio, zabieraj robota. Ja wezmę kalejdoskop. Alauda, jak tylko znikniemy, podpalaj spodek. Nie mogą go tu znaleźć. Miro, Łukaszu, tędy — pokazał im otwór, znajdujący się za srebrnym bąkiem, a sam wbiegł do wnęki, w której spędziła noc para zaginionych. Reksio podążył za nim. Niebawem ukazali się z powrotem. Pierwszy niósł długą rurę, wcale nie tak wąską, jak zdawało się w ciemności. Natomiast drugi taszczył coś, na widok czego Łukasz wzdrygnął się, a potem szeroko otworzył oczy. Posąg! Metalowy człowiek!