Выбрать главу

Ten sam, na którego natknął się w mroku i który próbował go odeprzeć.

Dostał wtedy za swoje, ale widać nic mu się nie stało. A więc to jest robot. Mały wołał przecież: Reksio, bierz robota! Skąd oni go mają?

Chłopiec chętnie przyjrzałby się bliżej niesamowitej maszynie, ale na dokładniejsze oględziny nie było czasu. No nic — obiecał sobie w duchu. — Jeszcze mi go pokażą.

Robot rzeczywiście przypominał niskiego człowieka. Miał niedużą głowę z romboidalną twarzą, tułów pełen kolorowych przycisków oraz nogi, kołyszące się teraz w powietrzu jak na sprężynach. Właściwie nie „jak”, a właśnie na sprężynach, które wmontowano w jego ruchome barki, łokcie, biodra i kolana. To dzięki tym sprężynom mógł zachować się w nocy jak żywy napastnik.

— Na co czekacie? — rzucił Mały, spostrzegłszy, że Mira i Łukasz wciąż siedzą na swoim klocku. Dziewczyna powiedziała głośno i zdecydowanie:

— Nie.

Reksio, który akurat przechodził obok niej, z wrażenia omal nie upuścił robota.

— Co „nie”? Dlaczego „nie”?! Jak to, „nie”?

— Miiirooo! Łukaaaszuuu! — chóralny okrzyk rozbrzmiewał coraz mocniej.

— Miro, teraz naprawdę nie cias na ziarty — poprosił zdenerwowany Alauda.

— Nigdzie nie pójdę.

— Chcesz tutaj poczekać na tych, którzy was szukają? — spytał z nadzieją Reksio. — Proszę bardzo. Tylko nie powiecie o nas nikomu, dobrze? No? Prawda, że nie powiecie?

— Powiem od razu wszystkim.

— Dziewczyno, zaklinam cię — fałszywy brodacz wydał jęk, który mógłby wstrząsnąć piramidą Cheopsa.

Lecz Mira nie była piramidą.

— Powiem — powtórzyła wysuwając rezolutnie brodę. — O ile mi wiadomo wiedźmy zawsze bywają gadatliwe.

— Zemścij się na nas okrutnie, ale inaczej! — błagał Reksio.

— Powiem. — Dziewcino, nie rób tego — zawołał Alauda. Był naprawdę przerażony. — Uwięź mi, tu nie chodzi o nas, tylko o coś bardzo, bardzo ważnego.

Mira zastanowiła się.

— Ja chcę wiedzieć dokładnie wszystko — wyjaśniła swoje stanowisko. — O spodkach, o światłach, o reflektorach, o waszych przemówieniach, o robotach i w ogóle. Skąd wzięliście się w Górku i co wam strzeliło do głowy, żeby wyprawiać takie historie. Jak mi to powiecie, to pójdę z wami i was nie wydam. Jak nie…

— Ależ powiemy! — przerwał Mały. — Od początku do końca, punkt po punkcie, ze szczegółami! Przecież obiecałem to Łukaszowi. Ale nie teraz! Teraz musimy stąd zwiewać.

— Ja wam nie wierzę. Jesteście oszustami i krętaczami. Jak tylko poczujecie się bezpieczni, to zagracie nam na nosie. Nie ruszę się stąd, dopóki…

— Miiirooo! Łukaaaszuuu! Hop, hop!!!

Trzej młodzi mężczyźni spojrzeli z rozpaczą po sobie. Nagle Alauda przyklęknął na jedno kolano i wzniósł na Mirę poważne spojrzenie.

— Dziewcino — zaczął — ja jestem Japońcikiem. Dlatego mam twaź trochę inną niź moi psijaciele. Jak u was pomaluje się Japońcika na zielono, to wśistkim się zdaje, zie odwiedził ich kosmita. My u siebie musielibyśmy pomalować raciej, na psikład, Łukasia. Studiuję polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim i dlatego znam trochę waś język. Ale jak słysiś, mam jeście zły akcent i nie wymawiam niektórych spółgłosek. Z tego powodu właśnie ja wygłasiam te orędzia do ludzi. Zieby bźmiało bardziej obco i kośmićnie, rozumieś? Moi koledzy nazywają mnie ptaśkiem. Powiadają, zie ćwierkam. Ale nie to chciałem ci powiedzieć. Jestem Japońcikiem — powtórzył. — W moim kraju psisięga się na głowy psiodków. Otóż w tej chwili składam ci najurocistsią psisięgę na głowy moich psiodków, zie jeśli teraz pójdzieś z nami i nie zdradziś nas psied tymi, któzi was siukają, to opowiem ci o nas wsistko i odpowiem na każde twoje pytanie. Ci mi wieziś?

— Ja bym się zgodził — nie wytrzymał Łukasz. Mira spojrzała na niego nieodgadnionym wzrokiem, znowu chwilę pomyślała, po czym mruknęła:

— Ja też.

Ale ta jej zgoda przyszła nieco za późno.

Ekipy poszukiwaczy na pewno zdążyły okrążyć zwałowisko. Mały, jąkając się bezradnie wyjaśnił, że choć od wylotu ich stałej drogi przez gruzy do brzegu jeziora jest mniej niż sto metrów, to trzeba tam iść po odkrytej przestrzeni. Teraz zauważono by ich od razu.

— Miiirooo! Łukaaaszu!

Pozostaje jeszcze jedna, więcej niż ważna kwestia, związana z tym wołającym chórem. Odzywają się w nim przecież także głosy ojca Łukasza, pani Heleny, dziadka Klemensa. Nie wolno pozwolić, by martwili się dłużej. Nie wolno dopuścić do tego, żeby ci wszyscy, którzy tam wołają, trudzili się niepotrzebnie i szukali ich dalej. Trzeba koniecznie dać znać o sobie. Tylko jak to zrobić, by nie zdemaskować równocześnie fałszywych kosmitów?

Mira spojrzała na Łukasza, jakby chciała go o coś spytać. Chłopiec z kolei popatrzył na Alaudę.

Nie zawiódł się.

Japończyk przymknął na moment oczy, po czym otworzył je i twarz mu się rozjaśniła. Wstał wreszcie z klęczek, zrobił uspokajający ruch dłonią i wyjął z kieszeni płaską kostkę, podobną trochę do zwykłej krótkofalówki, ale mniejszą.

— Wiem już, jak wsistko dobzie załatwić — powiedział. — Miałem dać poziegnalny występ i odlecieć raz na zawsie tym spodkiem. Odlecieć nie mogę, bo jest dzień, a ludzie są za blisko. Ale tak ci tak musiałbym psiedtem do nich zaćwierkać. Wobec tego zaćwierkam teraz. Zatsimam siukających, a psi okazji powiem, zie Mira i Łukaś są z nami. Zięby się juź dłuziej nie martwili.

— Miiirooo! Łukaaaszuuu! — głosy wołających zagłuszył nagle potężny warkot silników. Do akcji wkroczyły wojskowe dźwigi.

Alauda zbliżył swoją tajemniczą kostkę do ust i nacisnął mały, czerwony klawisz.

— Tu Alauda z Planety Tsieciej — poniosło się nad Górkiem, jeziorem i nad otwartymi wzgórzami. — Pozdrawiam was, ludzie! — po tym wszystkim, co się czuło słuchając kosmity, nie sposób było patrzeć na przemawiającego człowieka bez żalu i rozczarowania. Łukasz skrzywił się, zmarszczył nos i powtarzał sobie w duchu, że ma przed sobą zwykłego oszusta. Ale robił to trochę na siłę. Widział oczami wyobraźni tłumy skamieniałe teraz w nabożnym skupieniu — i w gruncie rzeczy nie był zbytnio oburzony. Japończyk kłamał jak najęty, ale na twarzy miał wypisane smutek i wzruszenie. Jego słowa płynęły z głębi serca. — Najpierw chcę was zawiadomić — mówił — zie odnaleźliśmy dziewcinkę i chłopca, któzi wcioraj zabłądzili w lesie. Są u nas, cali i zdrowi i nie grozi im ziadne niebezpiecieństwo. Porozmawiamy z nimi, a potem wrócą do domu. Nie siukajcie ich juź i nie martwcie się. Ale nie rozumiemy was. Tak bardzo trościcie się o dwoje dzieci. Psiecieź w tym samym ciasie tysiące dzieci na wasim świecie giną z głodu albo od kul i rakiet, albo od trujących gazów, które wydobywają się z chemićnych fabryk. A wy dalej niścicie wybuchami termojądrowymi gazową powłokę, która chroni Ziemię psied niebezpiećnym promieniowaniem, tępicie pozitećne zwiezięta, wycinacie lasy, zanieciściacie rzeki, jeziora i oceany. Co zostawicie po sobie wasim wsistkim dzieciom i dzieciom ich dzieci? Zatrutą pustynię? Więc kochacie wąsie dzieci, ci nie kochacie? Jezieli tutaj z takim poświęceniem ratujecie jedną dziewcinkę i jednego chłopca, to ciemu nie myślicie o milionach innych? O ich psisłości? Zastanówcie się, ludzie! Ludzie, ocknijcie się! Was świat mozie w każdej sekundzie zniknąć z kosmićnej mapy — wołał dalej Alauda — i co wtedy stanie się z tymi dziećmi, których teraz siukacie psiez całą noc! Kochacie dzieci, ci nie kochacie? Nie rozumiemy was. Nie moziemy udostępnić wam nasiej nauki i techniki. Uzilibyście jej do złych celów. Psipominam, dziewcinka i chłopiec wkrótce wrócą do domu. Tylko nie pytajcie ich o nas, bo my wymaziemy z ich mózgów pamięć o tym, jak wyglądamy, skąd jesteśmy i tak dalej. Mamy aparaturę, która dokona tego bez śkody dla ich zdrowia. Musimy tak postąpić, bo w psieciwnym razie dowiedzielibyście się o nas zbyt wiele. A niestety, my nie moziemy i nie chcemy się z wami zapsijaźnić. Powiedziałem wam, ludzie, dlaciego. Ludzie, ocknijcie się!!!