Tajemnicę startujących spodków i postaci o zielonej twarzy Mira i Łukasz poznali jeszcze na placyku wewnątrz zwałowiska. Teraz Alauda rozwinął tylko nieco kwestię ukrytego w blaszanej rurze reflektora.
Był to reflektor co się zowie niezwykły. Zefirek i Mały, którzy go wymyślili i skonstruowali, z pewnością zasługiwali na miano fizyków z prawdziwego zdarzenia. Przede wszystkim rzucał bardzo daleki, wąski snop światła, rozszerzający się dopiero w takiej odległości, że praktycznie było to niedostrzegalne. Ale to jeszcze nic. Istota wynalazku polegała na tym, że rura stanowiła jakby kalejdoskop na opak. Zwykły kalejdoskop przytyka się do oka, jego drugi koniec wycelowuje w słońce lub w lampę, obraca się go palcami i widzi lśniące, kolorowe kryształki tworzące wciąż nowe i nowe wzory. A tutaj było akurat na odwrót. Źródło światła znajdowało się wewnątrz, natomiast ruchoma, barwna i błyszcząca mozaika powstawała na niebie, albo tam, gdzie skierowano wylot osobliwej rury. Kiedy spodek „startował”, to znaczy kiedy Alauda go podpalał, Mały kręcił reflektorem mierząc prosto w górę, a ludziom wydawało się, że widzą jak w mrocznych przestworzach znika talerz mieniący się wszystkimi kolorami tęczy.
Podobnie rzecz się miała z ognistymi kulami. Były to owe baloniki, które wyrabiał Reksio. Zefirek, pierwszy nurek ekipy, wciągał je głęboko pod wodę, a potem nagle wypuszczał. Oczywiście, wyskakiwały nad powierzchnię jeziora jak wystrzelone z armaty i, jak to baloniki, leciały dalej w górę. Wówczas Mały podświetlał je z łodzi swoim reflektorem, dokładnie tak samo, jak nie istniejące już spodki. Widzowie przysięgali, że gorejące barwami kuliste twory absolutnie nie mogły być dziełem człowieka.
No i wreszcie ślady. „Kosmici”, naturalnie, zostawiali ślady. Popiół po spalonych spodkach. Odciski reflektora i akumulatorów. Resztki odpalonych petard. Ale nie robili tego celowo. Po prostu nie przyszło im do głowy, że znajdą się kolekcjonerzy tego rodzaju pamiątek. Skądinąd niczym im to nie groziło. Żaden ziemski uczony nie mógł przecież wykluczyć, że gdzieś w kosmosie istnieją substancje, których skład chemiczny nie różni się od składu chemicznego popiołu, pozostałego po spalonej tekturze, nasączonej farbą i wykombinowanym przez Reksia płynem.
Opowieść dobiegła końca. Łódź płynęła bardzo wolno, ospale kołysząc się na boki.
— No co? — spytał po dłuższej chwili Alauda, zdziwiony brakiem zainteresowania ze strony słuchaczy. — Jesteście zadowoleni? Jeśli jeście coś nie jest dla was jasne, to prosię, ciekam na pytania…
Z całą pewnością pozostało to i owo do wyjaśnienia. Alauda dokładnie wyłożył, skąd on i jego przyjaciele wzięli się w Górku, co tutaj robili i jak to robili. Czy to celowo, czy przez zapomnienie, nie wspomniał jednak o najważniejszym. Mianowicie, dlaczego udawali kosmitów? Po co? O co im chodziło?
Ale pytań nie było.
Zaniepokojony Alauda odwrócił się od steru. Zobaczył smętnie uśmiechniętą twarz Małego, a niżej dwie nieruchome postacie, zwinięte w kłębek na dnie łodzi.
— Maś tobie! — zawołał cicho.
Mira i Łukasz spali jak susły.
Co usłyszeli? Czego nie zdążyli usłyszeć? W gruncie rzeczy, to nie takie ważne. Kosmici powtórzą przecież swoją historię dziadkowi Klemensowi. Ich poczynania w Górku nie raz i nie dwa będą tematem rozmów w domu państwa Piotrowiczów.
Dziób łodzi zmierzał ku brzegowi. Na skalnym progu stał Zefirek i przyglądał się nadpływającym. Ujrzawszy, kogo jego przyjaciele przywożą ze sobą, złapał się za głowę.
Alauda bezradnie rozłożył ręce, po czym położył palec na ustach.
Pan Marek Piotrowicz usiadł na poręczy fotela i obejmował ramieniem żonę. Ojciec Łukasza stał przy telefonie. Sprawiał wrażenie, że myślami wywędrował gdzieś bardzo daleko. Dziadek zwiesił głowę i drzemał.
Paweł spał na górze, w swoim pokoju.
Zadzwonił telefon. Ojciec Łukasza podniósł słuchawkę.
— Proszę? Tak. To do mnie — wyjaśnił pani Helenie, która patrzyła na niego z nieśmiałą nadzieją. — Nie. Jeszcze nie — powiedział do słuchawki. — Ale już wiemy, że nic im się nie stało — powtórzył treść przemówienia Alaudy. — Teraz możemy tylko czekać. Nie. Nie potrafiłabyś pomóc. Nawet ty. Zadzwoń znowu za jakiś czas — rozmowa była skończona.
— Pytała, czy mimo wszystko nie powinna przyjechać. To znaczy, matka Łukasza — dodał dla jasności, choć wszyscy natychmiast odgadli, kto telefonował. — Chciała wiedzieć, czy na pewno zrobiono wszystko co w ludzkiej mocy, żeby odnaleźć dzieci.
Pani Helena położyła głowę na piersi męża i przymknęła oczy.
Ojciec Łukasza zaczął przechadzać się po pokoju. W pewnym momencie nagle przystanął.
— Kimkolwiek jest ten Alauda, nie kłamałby przecież w taki sposób — powiedział. — Nic go do tego nie zmuszało. Naturalnie, uspokoję się dopiero wówczas, kiedy Mira i Łukasz będą znowu z nami. Ale coś mi podpowiada, że nie należy się już więcej zamartwiać. Spróbujmy pomyśleć o czymś innym. Marku — rzekł pełnym głosem — wiem, że masz tutaj podręczną biblioteczkę. Czy pozwolisz mi z niej korzystać? Chodzi mi zwłaszcza o… — wymienił uczenie brzmiące tytuły i nazwiska autorów.
Marek Piotrowicz spojrzał na niego ze zdziwieniem.
— To chyba książki, związane z tematem twojej pracy doktorskiej? — spytał niepewnie.
— Tak.
— Czyżbyś zamierzał…? Owszem, mam je w swoim pokoju — zreflektował się. — Naturalnie, że możesz je sobie wziąć. Ale…
— Dziękuję. Postaram się nie sprawiać kłopotu. Nie będę do ciebie chodzić, kiedy zechcesz tu pracować. Ty pewnie zaraz po powrocie dzieci i tak znowu wyjedziesz do Krakowa.
Przez twarz pana Marka przemknął uśmiech.
— Ja też wziąłem zaległy urlop — oznajmił ze spokojem. — Nie pozbędziecie się mnie stąd przez okrągły miesiąc. I niech ktoś spróbuje wspomnieć przy mnie o Krakowie i instytucie!
— Och! — zawołała cicho pani Helena.
Dziadek Klemens uniósł powieki.
— Przedziwne rzeczy wyprawiają z ludźmi ci kosmici — mruknął. — Mój syn ni stąd, ni zowąd zmądrzał, a jego sympatyczny kolega zgłupiał.
Panie Rafale! Czy naprawdę chce pan tutaj wsadzić nos w książki?
— Naprawdę — odrzekł zapytany. — Ale proszę się nie obawiać.
Ilekroć wyzwie mnie pan na pływacki maraton, stawię się od razu. Nie zamierzam rezygnować z uroków lata w Górku.
— To dobrze — rzekł dziadek.
Z ogrodu dobiegło nieśmiałe chrząknięcie.
— Przepraszam — odezwał się niepewny głos. — Pan profesor Piotrowicz?
Dziadek Klemens podniósł się z wysiłkiem.
— To ja. O co chodzi?
Reksio stojący na wszelki wypadek pięć metrów przed wejściem na werandę wykonał proszący ruch głową.
— Chciałbym zamienić z panem kilka słów…
— Słucham. Niech pan wejdzie.
— Nie, dziękuję. Ja tutaj… Ja muszę na osobności…
— Znowu jakieś tajemnice? Nie jest pan przypadkiem dziennikarzem? Albo, odpukać, ufologiem?