— Wręcz przeciwnie. To znaczy chciałem powiedzieć, nie. Bardzo proszę…
Dziadek Klemens westchnął, wzruszył ramionami i wyszedł przed próg.
Reksio, cofnął się jeszcze dwa kroki dalej, nerwowo poprawił okulary i rzekł:
— Dzień dobry.
— Dzień dobry.
— Ja… Ja…
Pan Klemens przytaknął ruchem głowy i czekał.
— Ja… W sprawie Miry i Łukasza…
W dziadka wstąpiło nowe życie. Skoczył w stronę przybysza. Jego twarz stała się nagle groźna.
— Aaa! — ryknął złowieszczo. — Kosmita? Tak?
Reksio machnął ręką.
— Jaki tam kosmita. Ja… Jakby to powiedzieć…
— Najlepiej prosto z mostu. Oszust. Gdzie dzieci? — dziadek z zaskakującą zwinnością rzucił się na młodego mężczyznę, złapał go za ramiona i zaczął nim potrząsać jak snopkiem słomy. — Gdzie dzieci?
— U… U nas. Nic im nie jest. Naprawdę nic! — ratował się przestraszony Reksio. — Miały małą przygodę. Są trochę potłuczone — bełkotał.
— Trzymaliście je przez całą noc!
Młody mężczyzna delikatnie uwolnił się z uścisku i wyprostował.
— Panie profesorze — rzekł z wyrzutem. — Znaleźliśmy je przypadkiem, godzinę temu. O co pan nas posądza?
— O nic dobrego. Jak to „znaleźliście”?
Reksio zaczerpnął powietrza i opowiedział, co przytrafiło się Mirze i Łukaszowi. — Chciałem się rzeczywiście przedstawić, jako wysłannik kosmitów — zakończył zrezygnowany. — Ale pan przecież domyślił się już wszystkiego.
— Wszystkiego, nie wszystkiego. Naturalnie, że nie uwierzyłem w kosmitów. Pomijając już inne względy jestem ostatecznie starym prawnikiem i jeszcze pamiętam, że „alauda” to po łacinie skowronek. Nie sądzę, aby gdzieś w przepastnych głębiach kosmosu jakaś cywilizacja studiowała piękną mowę Cycerona, Cezara i Wergiliusza, skoro nawet tu u nas mało kto potrafi już odróżnić plusquamperfectum od prusakolepu. Ale coś niecoś będziecie mi musieli jeszcze wyjaśnić. Na początek proszę powiedzieć, czemu chciał się pan widzieć akurat ze mną? Przecież tam w domu są rodzice dziewczyny i ojciec chłopca?
— Właśnie Łukasz poradził nam, żeby najpierw zwrócić się do pana.
Mówił, że pan na pewno wszystko zrozumie i zawiadomi oględnie resztę rodziny.
— Ten chłopiec ma więcej oleju w głowie niż dziesięciu ludzi i stu kosmitów na dodatek — powiedział dziadek. — A teraz krótko i z ręką na sercu. Czy dzieci nie potrzebują pomocy lekarskiej?
— Moim zdaniem nie — Reksio uśmiechnął się mimo woli, bo przypomniał sobie, jak Alauda musiał klęczeć przed Mirą. — Na pewno nie. Tylko, jeśli chodzi o ich wygląd… Pan profesor rozumie…
— Sińce, guzy i tak dalej — dziadek prychnął lekceważąco. — Głupstwo. Gdzie jest ten wasz obóz? Zresztą, niech pan chwilę poczeka. Zwołam rodzinę. Proszę się nie bać. Nikt pana od razu nie zastrzeli. Po pierwsze nie mamy karabinu, a po drugie nie mogę zawieść zaufania Łukasza. Zaprowadzi nas pan do nich.
Obok zgaszonego paleniska stały dwa polowe łóżka, wyciągnięte z namiotów. Na jednym spała Mira, na drugim Łukasz. Oboje mieli pod głowami płaskie poduszki i byli nakryci cienkimi kocami. Przy łóżkach przycupnęli rodzice Miry, ojciec Łukasza oraz Paweł. Ten ostatni patrzył na siostrę tak, jak nie patrzył na nią jeszcze nigdy w życiu, ale równocześnie pilnie baczył, by nie uronić słowa z rozmowy, jaką dziadek Klemens wiódł opodal z Alauda i jego przyjaciółmi.
Właśnie padło to pytanie, którego nie zadano Alaudzie na pokładzie łodzi.
— No dobrze — rzekł dziadek. — Przypuśćmy, że wiemy, jak udało wam się postawić Ziemię na głowie i narobić takiego rwetesu. Pozostaje jedna malutka kwestia. Dlaczego? Po co?
Mały wykonał nieokreślony ruch głową.
— Czy nie domyśla się pan, panie profesorze?
— Może się domyślam, może nie. Wolałbym jednak wiedzieć, a nie tylko się domyślać. Na skończonych nicponiów mimo wszystko nie wyglądacie. A muszę przyznać, że miałem co do was bardzo brzydkie podejrzenia. Nie sprawiacie również wrażenia beznadziejnych kretynów. Zwłaszcza ten wasz ćwierkajło — pan Klemens mrugnął do Alaudy, którego od pierwszej chwili wyróżniał swoją sympatią. — Więc o co wam właściwie chodziło?
Japończyk zdążył już zmyć z siebie resztki farby i pozbyć się roboczego stroju kosmity. Wcale nie był aż tak niski, na jakiego wyglądał, gdy występował w zielonej skórze. Miał miłą, okrągłą twarz o wyraźnie zarysowanych kościach policzkowych i pełnych ustach, skorych do uśmiechu.
W tej chwili nie uśmiechał się jednak.
— Panie profesozie — rzekł cicho. — Mój ojciec jest jednym z dyrektorów duziej firmy, wyrabiającej najnowocieśniejsie aparaty elektronićne, ale zrezygnowałby z pracy w ciągu minuty, gdyby się psiekonał, zie najdrobniejsia cięść tego co robi, jest wykozistywana do produkcji jakiejś nowej broni. Nie wiem, ci pan zdaje sobie sprawę z tego, co to znaci w mojej ojciźnie poziucić firmę, w której pracowało się wiele lat. Niemniej ojciec zrobiłby to bez wahania. Oboje jego rodzice, to znaci moi dziadkowie, zginęli w Hiroszimie.
Zapanowało milczenie. Na brzegu, pod kamieniami, delikatnie chlupotały niewidoczne fale. Mira i Łukasz oddychali równo przez sen. Zdawało się, że wraz z nimi zasypia cały świat.
— Kiedy wybuchła bomba, ojciec Alaudy nie miał nawet dziesięciu lat — podjął po pewnym czasie Mały. — Tuż przed tragedią ciotka zabrała go do siebie na wieś. Dlatego ocalał. Jego młodsza siostrzyczka umarła rok później, w straszliwych męczarniach, a jego starszy brat dopiero jedenaście lat po zrzuceniu na Hiroszimę bomby atomowej. A teraz są na świecie bomby tysiące razy silniejsze niż tamta i jest ich tysiące razy więcej.
Więc postanowiliśmy z przyjaciółmi zrobić coś takiego, co wstrząsnęłoby sumieniami ludzi. Wiem, wiem — Mały uniósł ręce, jakby chciał się przed czymś zasłonić. — Na pewno można było wymyśleć coś mądrzejszego…
Ale, panie profesorze, czy nie jest tak, że lubimy puszczać mimo uszu najsłuszniejsze uwagi i napomnienia, jeśli pochodzą od naszych bliskich, natomiast liczyć się ze zdaniem obcych? Proszę nie zaprzeczać. Pan wie, że mam rację. Chcieliśmy zagrać właśnie na tej naszej wspólnej, nierozsądnej słabości. Chcieliśmy wystąpić przed mieszkańcami Ziemi jako obcy. Jako obcy, nieskończenie obcy, powiedzieć ludziom… Powiedzieć…
— …Ludzie, ocknijcie się! — doszeptał smutno Alauda.
Po burzy
Następnego dnia od wczesnego rana coś wisiało w powietrzu. Tak się zwykle mówi, kiedy pewne oznaki zwiastują awanturę w najniższych warstwach powietrza, na wysokości głowy pana od matematyki, pani od polskiego lub mamy i taty od wszystkiego. Tym razem jednak to coś wisiało bardzo wysoko i obejmowało świat od horyzontu do horyzontu.
Słońce wzeszło czerwone, jakby od razu chciało zachodzić, wielkie i nieco zetlałe. Świeciło nie tak jasno jak poprzednich dni, za to natychmiast oblało ziemię nieznośnym żarem. Na widnokręgu pojawiły się nie widziane od tygodni chmury.
Paweł pstryknął. Ukląkł, przechylił głowę i pstryknął ponownie. Następnie położył się na brzuchu i zrobił dwa kolejne zdjęcia. Wstał, przyjrzał się stojącej przed nim parze i doszedł do wniosku, że za wcześnie chciał schować aparat. Znowu szczęknęła migawka.
— Dość tego! — zbuntowała się Mira. — Wracam do ludzkiej postaci! Jeszcze ktoś nadejdzie!
— Znakomicie! — wykrzyknął z radością Paweł, któremu udało się sfotografować niecierpliwy gest siostry.