Ale było za późno. Z podnóża świetlistego słupa buchnął pomarańczowy dym. W następnym ułamku sekundy przestrzeliły go jaskrawe promienie, po czym wszystko zniknęło równie nagle, jak się pojawiło. Zapadła nieprzejrzana ciemność, gęstsza niż kiedykolwiek.
— Tato, co to było?
— —
— No, tato! Co to?!
Tato, oni!
Śniadanie przebiegło spokojnie. Byłoby może inaczej, gdyby Łukasz opowiedział o świetlistym słupie z równym przejęciem i równie płynnie, jak wczoraj o ognistych kulach i tajemniczych nieznajomych, ale on zbyt dobrze zapamiętał lekcję. Zaraz rano bąknął coś od niechcenia o lampach na przystani, po czym, stwierdziwszy, że wątpliwości ojca były uzasadnione, to znaczy że oprócz nich dwóch nikt niczego nie zauważył, szybko zmienił temat. Prędzej czy później i tak się przecież dowie co świeciło i co tkwi za wszystkimi wieczornymi przygodami.
Dziadek Klemens odsunął patelnię z resztką jajecznicy.
— „…rozbito mu dwadzieścia jaj do rynki, gdyż na więcej nie chciała przez ostrożność Jagienka pozwolić” — powiedział.
— Cóż to znowu? — Mira czujnie uniosła brwi podejrzewając zaczepkę.
— Cytat z uczonej książki profesora Piotrowicza — orzekł Paweł.
— Nie. Z „Krzyżaków” Sienkiewicza — wyjaśnił pogodnie dziadek, po czym mówił dalej: — Nieodgadnione są ścieżki, którymi chadzają ludzkie myśli. Dlaczego akurat teraz rozkosze podniebienia przypomniały mi o rozkoszach lektury? Ile jaj zjadłby Macko z Bogdańca, gdyby Jagienka była mniej ostrożna? Wyznam wam w sekrecie, że to pytanie dręczy mnie od chwili, gdy w zamierzchłych czasach po raz pierwszy przeczytałem „Krzyżaków”. Ale na tym właśnie polega urok książek, że zostawiają człowieka z pytaniami, na które sam może wymyślać różne odpowiedzi, roztrząsać je, szukać innych, kłócić się ze sobą…
Pani Helena zaśmiała się cicho.
— Co do mnie, nie lubię jajecznicy — powiedziała Mira przeciągając sylaby. — To dobre dla rozbitków albo dla tragarzy.
Jej mama przestała się śmiać.
— Wielka szkoda — zafrasował się dziadek Klemens. — Zauważyłem, że jajecznica znakomicie służy moim szarym komórkom. Potężne umysły nie potrzebują, naturalnie, takiej podniety więc niechęć niektórych moich bliźnich muszę przyjąć z pokorą. Ale ja jestem zaledwie prostym, starym belfrem… a pragnąłbym podczas wakacji napisać przynajmniej jeden rozdział nowej powiastki, żebyście znowu mogli czegoś nie przeczytać.
Klemens Piotrowicz był profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Był także znanym autorem książek, w których lekko i arcyciekawie przedstawiał historię prawa, poczynając od starożytnych Sumerów, a kończąc…
Nie wiadomo na czym, ponieważ pisał nadal i stale sięgał do innej epoki lub innych ludów. Mogłoby się wydawać, że w dziejach mieszkańców Ziemi nie ma nic nudniejszego nad ustawy i paragrafy, jednak pod piórem dziadka Klemensa paragrafy zachowywały się jak żywi ludzie, natomiast kodeksy oraz ustawy nabierały dramaturgii rycerskich wypraw przeciw wszelkiej nieprawości. Ojciec Łukasza przeczytał kiedyś synowi fragment szkicu o Hammurabim, zwycięskim królu Babilonii, ale przede wszystkim prawodawcy, i chłopiec musiał przyznać, że była to lektura trudna, lecz porywająca. Zresztą, mniejsza o Hammurabiego. Dość, że książki profesora Piotrowicza cieszyły się ogromną popularnością i że przyniosły ich autorowi zasłużoną sławę oraz niemało pieniędzy. Łukasz wiedział, że to właśnie za te pieniądze został kupiony i wyposażony dom w Górku.
Wiedział też, że dziadek Klemens urządzenie tego domu i gospodarowanie w nim pozostawił swojemu synowi, ojcu Miry i Pawła.
— Skoro mówimy o kuchni, chciałbym wam coś zaproponować — pan Klemens powiódł wzrokiem po obecnych, zatrzymując się dłużej na twarzach wnuczki i wnuka. — Dlaczego mamy tu zbijać bąki wszyscy, z wyjątkiem naszej kochanej gospodyni? Posłuchajcie. Śniadania i kolacje będziemy przygotowywać na zmianę, codziennie kto inny. A obiady zamówimy w sąsiedztwie, u tej pani, która prowadzi pensjonat. Na pewno się zgodzi. Co wy na to?
— Przecież mama lubi gotować — powiedziała niechętnie Mira.
— Wolę jeść suchy chleb, niż patrzeć stale na zegarek, żeby się nie spóźnić do jakiejś baby — poparł siostrę Paweł. — Ani dalej wypłynąć, ani pójść w góry…
— Ciągle się czyta o zatruciach pokarmowych — bąknął pan Marek.
Łukasz i jego ojciec dyplomatycznie milczeli.
Pani Helena uśmiechnęła się do dziadka Klemensa. Ten odpowiedział jej uśmiechem i pokiwał głową. Jego przezorny syn pokręcił się nerwowo, po czym wstał.
— A propos zegarka — burknął, najwyraźniej uznając temat za wyczerpany. — Najwyższy czas, żebym się zaczął zbierać. Muszę jeszcze wpaść do instytutu, a potem popracuję w domu. No to, tego…
— Przyjedź do nas przynajmniej na dwa tygodnie — poprosiła pani Helena. — Odetchniesz, popływasz sobie…
— Rzeczywiście. Nie mam nic innego na głowie, tylko myśleć o pływaniu! Niczego nie rozumiesz, moja droga.
— Widzisz, Helu — ucieszył się dziadek. — Jeszcze jedna rzecz, która nas łączy. Oboje niczego nie rozumiemy.
Ale pan Marek nie słuchał. Zmarszczył brwi i wbił wzrok w ojca Łukasza.
— Rafale — zaczął wreszcie. — Ten punkt w sprawozdaniu…
— Dzień dobry — przerwał młody głos.
— Dzień dobry — zawtórował drugi, jeszcze młodszy.
Wszyscy odwrócili się w stronę werandy.
— A, to wy! Dzień dobry! — odpowiedziała serdecznie pani Helena. — Chodźcie, usiądźcie.
— Nie, dziękuję, musimy lecieć — odrzucił zaproszenie piegowaty chłopiec z rudymi włosami. — Mama kazała tylko spytać, czy czegoś nie trzeba? Sera nie zdążyła zrobić, bo ciągle coś się dzieje. Mleko przyniesiemy później. Teraz idziemy do ojca. Całą noc chodził z jakimiś dyrektorami. Przyjechali nawet z Warszawy. Nic, tylko szukają i szukają… Ale jak pójdą nad wodę, to to się pokazuje w lesie, a jak są na górze, to znowu muszą zbiegać na brzeg.
— Tato ma kręć—ka — uzupełniła mała, pyzata dziewczynka.
— Nie „ma krę—ć–ka” — zaśmiał się chłopiec — tylko powiedział, że dostaje już kręćka z tego wszystkiego. Żartował — wyjaśnił, żeby nie było nieporozumień.
— Podziękujcie mamie — odezwała się pani Helena — i powiedzcie, że prosimy o to co zwykle, tylko trochę więcej. Nasza gromadka stała się nieco liczniejsza. Czego szuka twój ojciec?
— Co się pokazuje? — nie wytrzymał Łukasz.
— No, przecież…
— Najmocniej przepraszam. Można na sekundę? — powiedziała zza framugi głowa nowego przybysza. Zaraz po niej ukazała się cała reszta, w osobie przysadzistego mężczyzny w średnim wieku, z plackowatą łysiną.
— Prosimy — rzekł bez entuzjazmu dziadek Klemens.
Łukasz jęknął w duchu.
Natręt, który pojawił się tak bardzo nie w porę, stanął kilka kroków za progiem i zaczął recytować:
— Dzień dobry, panie profesorze. Dzień dobry pani. Dzień dobry, panie doktorze. Dzień dobry panu. Dzień dobry dzieci.
— Dzieci, przywitajcie się — powiedziała z naciskiem Mira, spoglądając życzliwie na rudego i jego małą towarzyszkę. — To syn i córka pana gajowego — trudno było jaśniej dać do zrozumienia, że poza wymienionymi żadnych innych dzieci tu nie ma. Dzieci się nie przywitały, ale mężczyzna, którego Mira przedstawiła jako pana Kutynię i tak obdarzył je swym zainteresowaniem.
— O, my się przecież znamy! — zawołał. — Wasz ojciec obiecał znaleźć mi w Górku parcelę albo domek. Oczywiście, nic z tego… — westchnął wodząc zazdrosnym wzrokiem po pokoju pełnym cennych wspaniałości.