Wszyscy byli ciekawi, jak też Alauda i jego przyjaciele rozstaną się z Górkiem i Ziemianami. To rozstanie miało nastąpić dzisiaj, w samo południe.
Wczoraj błagali wszystkich, którym z konieczności musieli wyznać kim są naprawdę, żeby ich nie zdradzili przed urzeczonym kosmitami światem.
— Panie profesorze — powiedział Mały. — Niech pan poczeka do jutra. Jeśli potem uzna pan, że należą się nam jedynie cięgi, to sami oddamy się w ręce milicji. Ale gdyby przypadkiem, po naszym ostatnim przedstawieniu, doszedł pan do wniosku, że nie myśleliśmy tak całkiem głupio, to pozwoli nam pan uciec cichaczem z Górka, a ludzi zostawić w przekonaniu, że mieli do czynienia z prawdziwymi mieszkańcami gwiazd, którzy ich opuścili, ponieważ przestraszyli się porządków, panujących na tej planecie. Dobrze?
— Hm… — odrzekł wówczas pan Klemens.
Szosa paliła stopy jak rozpalona blacha. Cień pod nieruchomymi drzewami nie dawał odrobiny chłodu.
Coś wisiało w powietrzu.
Od strony Górka nadjechał duży, luksusowy samochód. Boczne szyby miał opuszczone do samego dołu. Na tylnym siedzeniu gruby mężczyzna szamotał się z wypchaną torbą. Nie zauważył, że mija gromadkę osób, które ciekawie mu się przyglądają.
— Ależ to… — zaczął Łukasz, ale nie skończył. Z samochodu zaczęły wylatywać jakieś bezkształtne przedmioty. Były czerwonoszare jak cegły, lecz kruche. Spadały na jezdnię i rozpryskiwały się w nieregularne odłamki.
Paweł przytomnie uruchomił aparat fotograficzny.
— CD — pan Marek, który znał już z opowiadań historię Kapelusznika i jego jednodniowego lokatora, odczytał litery, umieszczone na tabliczce przy numerze rejestracyjnym. — Korpus dyplomatyczny. Rozumiem — odprowadził wzrokiem znikające w oddali auto. — Więc to był ten szczęśliwy nabywca skarbów, wyrabianych przez szwagra gajowego i spółkę. A oto i owe skarby — schylił się, podniósł duży okruch spieczonej gliny i obejrzał go ze wszystkich stron. — Nic tu nie widzę…
— Trzeba się zwrócić do rzeczoznawcy — zaproponował dziadek. — Pawle, czy w tym kawałku była odciśnięta noga spodka, czy scyzoryk z gwiazd, czy też… Właśnie, co? Rzuć łaskawie okiem.
Paweł skrzywił się, po czym nagle parsknął śmiechem. Inni jakby tylko na to czekali.
— Biedny grubas — zawołał ojciec Łukasza. — Tak bardzo chciał mieć ślady kosmitów.
— Miał je przecież — zachichotała Mira.
Jak ona się ślicznie śmieje — pomyślał Łukasz i raptem spoważniał.
Od kogo wesołek z cudzoziemskim paszportem dowiedział się, że jest posiadaczem sfałszowanych pamiątek? Czy nad Pawłem, a tym samym i Mirą nie zawisła przypadkiem nowa groźba?
Nie — uspokoił się w duchu. Grubas nie piśnie słowa. Musiałby się przecież przyznać do nielegalnych interesów z Kapelusznikiem. No i do tego, że został wystrychnięty na dudka.
— Oto, jak złudne bywają ludzkie zdobycze — rzekł dziadek. — Na zdrowie — dodał uprzejmie, ponieważ Mira skwitowała jego głęboką uwagę srebrzystym,a psik!”
Tak ślicznie…
Pani Helena otarła oczy i rozejrzała się po pustej szosie.
— No, pierwsze pożegnanie mamy za sobą — stwierdziła. Wszyscy umilkli. Może pomyśleli o następnym.
Tego dnia czekało ich więcej pożegnań.
Kiedy zbliżali się do pierwszych domów, zza zakrętu wyszli im naprzeciw dwaj mężczyźni, niski i wysoki. Niski był tęgi i dźwigał walizkę.
Wysoki niczego nie dźwigał, ale na jego widok Łukasz zatrzymał się jak wryty.
— Przecież to jest… — znowu nie skończył.
— Pan Kutynia — powiedział niechętnie dziadek. — Cóż oni tu robią… razem?
Pan Kutynia to był pan Kutynia i ta kwestia nie wymagała żadnych dodatkowych wyjaśnień. Zgoła inaczej miała się rzecz z jego towarzyszem.
Mira pamiętała go jako niedoszłego szantażystę. Najpierw podsłuchał jej rozmowę z bratem, a potem próbował wykorzystać zdobyte w ten brzydki sposób wiadomości, by wytargować dla siebie ślady kosmitów.
Następnie jednak na baraniej łączce został przez Łukasza zdemaskowany jako zwykły, uczciwy człowiek. Łukasz pamiętał to samo co Mira, a ponadto zdarzenia, które poprzedziły niefortunne spotkanie w sąsiedztwie pustego stołu Kapelusznika. Natomiast dla wszystkich pozostałych osobnik asystujący teraz panu Kutyni był przede wszystkim Adamem Nowakiem, energicznym i ofiarnym organizatorem całonocnej akcji ratunkowej. Dla wszystkich z jednym wyjątkiem. Mianowicie dziadek Klemens wiedział o nim coś, czego nie wiedzieli inni. Łukasz z rosnącym zdziwieniem patrzył, jak obaj panowie wymieniają znaczące spojrzenia i uśmiechy. To spostrzeżenie kazało mu zamknąć usta i nie chwalić się głośno znajomością z wysokim blondynem, dawniej złoczyńcą, ukrywającym się przed milicją.
— Dzień dobry, panie profesorze, dzień dobry pani, dzień dobry panom — zaczął po swojemu pan Kutynia. Postawił walizkę na jezdni i otarł pot z łysiny. — Ależ upał! — jęknął. — Coś wisi w powietrzu.
Pod tym względem pan Kutynia miał rację.
— Pewnie będzie burza — rzekł obojętnym tonem dziadek. — Pan się przeprowadza? — wskazał oczami walizkę.
— Prze… Skądże znowu! Wyjeżdżam!
— Ojoj — zmartwił się pan Klemens, wywołując szeroki uśmiech na twarzy wysokiego mężczyzny. — Myślałem, że znalazł pan wreszcie odpowiedni dom i właśnie śpieszy pan objąć go w posiadanie.
— Gdzież tam! To znaczy, owszem, znalazłem, ale proszę sobie wyobrazić, w ostatniej chwili jego właściciel dwukrotnie podniósł cenę! Taki zdzierca! Powiedział, że dzisiaj, kiedy w Górku przebywają kosmici, każda szopa jest tutaj na wagę złota! Złodziej! Nic, tylko złodziej! A swoją drogą, żeby tych kosmitów wreszcie stąd wymiotło!
— Wymiecie, wymiecie — zapewnił go dziadek. — Zatem pan nas opuszcza?
— A co mam robić? Przyjadę, kiedy skończą się te idiotyczne awantury. Autobusy chodzą albo nie chodzą, więc wyszedłem na szosę. Może ktoś się zlituje i mnie zabierze.
— Przed chwilą mijał nas samochód — zauważył ojciec Łukasza.
Wysoki mężczyzna za panem Kutynią przestał się uśmiechać. Bezdomny machnął ręką.
— Próbowałem go zatrzymać, ale nawet nie zwolnił. Jakaś ważna figura. Przepraszam, podejdę kawałek dalej. Ktoś może wyjechać z ostatnich domów — schylił się po walizkę.
Paweł pstryknął. Pan Kutynia na pustej szosie, z ciężkim bagażem, nawet od tyłu stanowił wdzięczny obiekt dla fotografa.
— Nie odprowadzi go pan? — dziadek zdziwił się nieszczerze, patrząc z wyrzutem na blondyna. — Taki interesujący towarzysz.
Milczący dotąd mężczyzna potrząsnął głową.
— Nie odprowadzę — mruknął. — Spotkałem go przypadkiem. Wyszedłem pożegnać kogoś innego.
— Wytworna limuzyna? — domyślił się pan Klemens. — Trochę turysta, trochę przemysłowiec posiadający znajomych w swojej ambasadzie?