— Biedny Alauda — powiedziała półgłosem pani Helena.
— Myślę, że nie musimy się o niego zawczasu martwić — rzekł z namysłem ojciec Łukasza.
— Nie chciałabym, żeby im zrobili coś złego — szepnęła Mira.
— Ani ja.
— Ani ja.
— Co rozumiecie przez „coś złego”? — spytał pan Marek. — Czy to, że ludzie muszą ponosić odpowiedzialność za swoje postępowanie? Przecież, o ile wiem, to właśnie w podobnym duchu przemawiał do Ziemian, wasz ukochany „kosmita”?
Nikt się nie odezwał. Cała grupka ruszyła w milczeniu śladem wysokiego cywila i dziadka Klemensa. Po przejściu kilkunastu kroków pani Helena odwróciła się.
— Drugie pożegnanie — powiedziała.
— Pożegnanie? — zdziwił się ojciec Łukasza, mimo woli spoglądając za siebie.
— Kutynia. Już go nie widać.
— Też mi pożegnanie — mruknął pan Marek. — Kosmici znikną, ceny w Górku spadną i Kutynia wróci tu jak na skrzydłach. Ależ upał — zmienił temat. — Popatrzcie na niebo…
Niebo było nie tyle zachmurzone, co naburmuszone. Po prostu złe.
Miedziane słońce pochylało się groźnie nad ziemią, owiewając ją parzącym oddechem.
Coś wisiało w powietrzu.
Z lewej strony na tle jeziora rysowały się kontury dwóch wysokich dźwigów, pomalowanych na zielono. Z zarośli wystawały daszki spychaczy. Niżej rozciągało się niewidoczne z drogi zwałowisko. Maszyny milczały. Zaginionych odnaleziono zanim zdążyły wgryźć się głębiej w porzucone bryły i płyty.
W przedzie dziadek Klemens cały czas tłumaczył coś panu Nowakowi. W pewnym momencie ten ostatni przystanął i energicznie potrząsnął głową. Pan Klemens mocniej przycisnął jego ramię. Paweł pstryknął.
— Kolekcjonujesz nasze plecy? — zagadnął go ojciec.
— Masz coś przeciwko plecom? — spytała Mira. Pan Marek spojrzał na córkę podejrzliwie. Wiadomo, że wyraz,plecy” bywa używany nie tylko w celu określenia części ciała.
— Chodźmy prędzej, bo nam uciekną — zauważyła pojednawczo pani Helena, patrząc na oddalającego się coraz bardziej dziadka i jego towarzysza. Ale właśnie wtedy ci zatrzymali się znowu. Dziadek puścił łokieć pana Nowaka, odstąpił od niego o krok i umilkł. Najwyraźniej czekał na odpowiedź.
Cywil długo myślał.
— Będzie mnie pan mieć na sumieniu — rzekł wreszcie, kiedy pozostała z tyłu grupka była już tak blisko, że mogła usłyszeć jego słowa. — Ale niczego nie obiecuję — zastrzegł się.
— Wcale nie proszę, żeby pan coś obiecywał — odparł dziadek. — Ja w ogóle od tej chwili umywam ręce. Zrobi pan to, co pan sam uzna za słuszne.
— Pewnie — mruknął z wyrzutem blondyn. — Umywam ręce. Po tym, co mi pan powiedział… — zamyślił się ponownie. Postał jeszcze chwilę, a następnie, patrząc pod nogi, ruszył powoli przed siebie. Nie ulegało wątpliwości, że dziadek dał mu jakiś wyjątkowo twardy orzech do zgryzienia.
Parę minut później już wszyscy razem minęli ostatni zakręt i weszli między zabudowania Górka. Na szosie, na chodnikach, na placykach z budkami, a także wokół szkoły, panował taki sam ścisk jak wczoraj i przedwczoraj. Tylko ludzie poruszali się jak muchy w miodzie. Upał paraliżował nawet sprzedawców. Pan Bulgotek i jego konkurent przypominali malutkie fortece, oblężone przez zbyt liczne armie. Podobnym wzięciem cieszyły się lody. Nieco mniej gości przyciągały smażalnie. Za to zapachy były wręcz przygniatające. Wydawało się, że można je wziąć w ręce i miesić jak ciasto.
Mira kichnęła z obrzydzeniem i powiedziała,kwiczoł”, wzbudzając przelotne zainteresowanie rodziny, wysokiego blondyna i ojca Łukasza.
Tylko sam Łukasz pozostał obojętny. Dawno już pogodził się z myślą, że to piszczące słówko przestało stanowić jego wyłączną własność. A zresztą „kwiczoł” w ustach Miry brzmiał nad wyraz ślicznie.
— O. pan profesor! — z tłumu wyskoczył uradowany dziennikarz, który wczoraj tak przekonująco przepraszał państwa Piotrowiczów za nachodzenie ich w niestosownej porze, że zjednał sobie tym dziadka Klemensa. Teraz jednak na jego widok dziadek zrobił smutną minę.
— Niestety — szeroko rozłożył ręce. — Muszę pana zmartwić. Pomyliłem się wtedy w nocy — powiedział. — Nie mogę służyć rewelacjami, które przedwcześnie obiecywałem.
— Szkoda… — dziennikarz posmutniał.
— Ale na pociechę dam panu jedną radę — dziadek zniżył głos. — Dzisiaj coś wisi w powietrzu. Niech pan stąd nie odchodzi. I proszę mieć cały czas aparat fotograficzny w pogotowiu.
— Dobrze — dziennikarz rozejrzał się, jakby chciał sprawdzić, czy ktoś nie podsłuchuje. — A czy nie mógłby mi pan zdradzić jakichś szczegółów?
— Nie, bo sam ich nie znam. Przeczuwam tylko, że nie zmarnuje pan dnia. Przepraszam. Jestem w towarzystwie.
Dziennikarz odchodząc wyjął z torby aparat i powiesił go sobie na szyi.
— Co mu pan obiecywał, panie profesorze? — spytał nieufnie pan Nowak.
Dziadek przybrał obronną postawę.
— Nic wielkiego. Wyraziłem przypuszczenie, że po odnalezieniu Miry i Łukasza dowiemy się od nich czegoś ciekawego o kosmitach. I że tylko z nim podzielimy się tymi wiadomościami. Sądziłem wówczas, że mamy do czynienia z oszustami — wyjaśnił lekko. — Myliłem się, jak pan wie. No a Mira i Łukasz zostali przecież pozbawieni pamięci… Musiałem zatem biedaka rozczarować. Myślę jednak, że jeśli mnie posłucha, nie wyjedzie stąd z pustymi rękami.
— Panie profesorze, jest pan okropnym krętaczem — rzekł z najgłębszym przekonaniem wysoki blondyn.
— Wstydziłby się pan. Wcale nie jestem okropny.
Mężczyzna zaśmiał się i przewrócił oczami, jakby chciał zawołać: „I co z takim robić?!”
Paweł sfotografował oddalającego się dziennikarza.
— Słuchajcie — w głosie pani Heleny odezwała się nuta współczucia i żalu — czy tej kobiecie, albo przynajmniej jej mężowi, nie należałoby delikatnie powiedzieć, że nie mają tu na co czekać? Niepotrzebnie męczą się oboje w takim zaduchu i upale.
Wszyscy pobiegli wzrokiem ku ławeczce, na którą patrzyła mama Miry i Pawła. Chora kobieta siedziała w tym samym miejscu i w tej samej pozycji co przedwczoraj. Po jej wychudłej twarzy, wyrzeźbionej przez cierpienie, spływały kropelki potu.
Paweł podniósł aparat do oka, potrzymał go chwilę w górze, po czym opuścił ręce. Nawet nie dotknął palcem migawki.
— Kto im to powie? — spytał bardzo cicho pan Marek. — Ja nie — zastanowił się i dodał: — Mimo woli człowiek przypomina sobie, co głosi Alauda. Gdyby medycyna miała więcej środków na laboratoria, na badania, gdybyśmy przeznaczyli na nie choć część tego, co wydajemy na zbrojenia, kto wie, czy już dzisiaj nie byłoby lekarstwa… — urwał. — Popatrzcie — rzucił z nienaturalnym ożywieniem. — Znowu starzy znajomi!
Przez bramę przeszli właśnie naczelnik gminy w towarzystwie majora i jeszcze jednego oficera w randze kapitana. Major uśmiechnął się i zawołał: — Oto i nasze zguby! Na wszelki wypadek pod wzmocnioną strażą — przebiegł wzrokiem orszak otaczający Mirę i Łukasza. — Bardzo słusznie. A nuż zatęskniliby za kosmitami i ponownie dali drapaka. Naprawdę nic nie pamiętacie? — skrzywił się zabawnie czekając na odpowiedź.
— Nic a nic — wyrecytowała Mira. Paweł przepchał się do przodu i stanął obok siostry.
— Ich nie wolno pytać o kosmitów — ostrzegł rozkazującym tonem. — Od razu dostają gorączki. O, proszę! — ucieszył się, ponieważ Mira właśnie kichnęła. Wysoki cywil parsknął i odwrócił głowę. Łukasz zagryzł wargi.