— Wszyscy jesteśmy zmęczeni — rzekł dziadek Klemens, jakby to coś wyjaśniało. — Potworny upał…
— Rzeczywiście — przyznał major. — Coś wisi w powietrzu… A mnie pędzą do roboty — poskarżył się.
— Jeśli kogoś pędzą do roboty, to raczej mnie — sprostował kapitan. — Jestem saperem — przedstawił się, po czym oświadczył, że przyjechał do Górka razem z dźwigami i spychaczami, należącymi do jego jednostki. — Teraz zaczynam podejrzewać, że padłem ofiarą z góry ukartowanej intrygi — mówił wesoło dalej. — Ani naczelnikowi, ani koledze majorowi wcale nie chodziło o przesuwanie ciężarów, pod którymi jakoby tkwili uwięzieni obecni tu młodzi ludzie. Chcieli po prostu mieć dźwigi i maszyny. Zanim zdążyłem pisnąć, porozumieli się z moimi przełożonymi i wydębili od nich zgodę na użycie mojego sprzętu do odśmiecania tej skądinąd malowniczej miejscowości.
— Wyobraźcie sobie, nareszcie pozbędziemy się tego zwałowiska — naczelnik aż mruczał z zadowolenia. — A potem urządzimy tam piękny park.
— Proszę nie wierzyć mojemu koledze — rzekł z uśmiechem major. — Sam zaproponował, żeby zatelefonować do jego dowódcy.
— Chwila zamroczenia! — zaśmiał się kapitan. Nagle przestał się śmiać, przez chwilę uważnie patrzył na Mirę, po czym zbliżył wargi do ucha naczelnika i powiedział takim szeptem, że musiano go usłyszeć na drugim brzegu jeziora: — śliczna dziewczyna…
— Panie kapitanie… — rzekł zgorszony naczelnik.
Paweł ściągnął brwi, a następnie nagle cienko zachichotał. Łukasz pomyślał: „kwiczoł”. Mira nie miała bladego pojęcia o co chodzi.
— To znaczy — odezwał się dziadek Klemens — że gdyby moja wnuczka i Łukasz nie wleźli tam, gdzie wleźli, zwałowisko pozostałoby nietknięte?
— Wie pan, jak to bywa — powiedział naczelnik. — Zawsze łatwiej uzyskać zgodę na użycie maszyn, jeśli są już na miejscu, aniżeli ściągnąć je specjalnie skądś z daleka.
— Jednym słowem nowy błogosławiony skutek minionej nocy — podsumował dziadek. — Miałem rację. Mira i Łukasz stanowczo muszą częściej ginąć bez wieści.
— Niech ojciec tak nie żartuje…
Tym razem pani Helena przy tym była.
Paweł sfotografował majora, kapitana, promieniejącego naczelnika, szelmowsko uśmiechniętego dziadka, nastroszonego Łukasza, rozżaloną mamę, zarumienioną, zapewne z powodu kataru, siostrę i patrzącego na nią z dumą ojca. Dźwigi sfotografował już wcześniej…
Gdy major, kapitan i naczelnik odeszli, by dokładnie obejrzeć teren przyszłej pracy, do dziadka Klemensa zbliżył się następny znajomy. Był nim młody asystent profesora Turbo.
— Świetnie się pan spisał — pochwalił go dziadek, po czym poinformował młodego naukowca o wynikach jego wizyty u Kapelusznika. — Ma pan dar przekonywania — zakończył.
— To pan ma ten dar, panie profesorze — powiedział asystent. — Tak dokładnie pouczył mnie pan, co powinienem im mówić. Ale, ale, czy nie mógłby mi pan wyjaśnić, dlaczego mój znakomity szef nagle przestał się na mnie boczyć?
— Profesor Turbo? A skąd miałbym wiedzieć? Pewnie pana ceni i lubi…
— Ciekawe tylko, że polubił mnie znowu zaraz po rozmowie z panem…
— E tam! — żachnął się dziadek! — Zbieg okoliczności. Ciągle wierzy pan w kosmitów? — zmienił temat.
— Przepraszam! — młody mężczyzna zamachał rękami. — Poprzysiągłem sobie, że o kosmitach nikt już nie usłyszy ode mnie jednego słowa!
— Słusznie. Ukłony dla profesora — pożegnał go pan Klemens.
— Ojciec staje się opiekunem wszystkich niespokojnych duchów w Górku — rzekł, kręcąc głową jego syn.
— Wiecie co — powiedział pan Nowak — tu śmierdzi jak w piekle, a poza tym, kiedy coś zacznie się dziać, ludzie przybiegną ze wszystkich stron i w tłumie niczego nie zobaczymy. Chodźcie za mną — ruszył w stronę wejścia do pawilonu handlowego. Łukasz dogonił go i mruknął: — To pana ulubione miejsce…
Mężczyzna zaśmiał się.
— Nie. Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, czekałem na ciebie pod schodkami. Dzisiaj wejdziemy na górę.
Szyby wystawowe i drzwi pawilonu znajdowały się na wysokości jakichś dwóch metrów nad szosą. Wzdłuż nich ciągnął się taras, ogrodzony żelazną poręczą. Plac przed szkołą, budki sprzedawców i snujące się po okolicy tłumy było z niego widać jak z teatralnej loży.
— Spójrzcie tylko — powiedział nagle pan Klemens. — Tam idzie gajowy. A za nim… Czy mnie oczy nie mylą?
Gajowy szedł środkiem drogi w kierunku przystani. Kilka kroków z tyłu podążali obok siebie jego piegowaty syn i białowłosy Jacek. Zachowywali się tak, jakby ich rodzin ani ich samych nigdy nie dzieliły żadne nieporozumienia. Sympatyczny rudzielec mówił coś do swego towarzysza, żywo wymachując rękami. Tamten od czasu do czasu przytakiwał, a w pewnym momencie uśmiechnął się nawet, zupełnie nie jak Plujek.
— Przyjemnie popatrzeć — odetchnęła z satysfakcją pani Helena. — Są przecież kuzynami.
— A co będzie, kiedy ojciec tego zabijaki wylezie w końcu ze swojej kryjówki? — spytał pan Nowak.
— Miejmy nadzieję, że wylezie z niej mądrzejszy — odrzekł dziadek Klemens. — Nie ma pan innych zmartwień?
— Mam — zagadnięty wyjął chusteczkę i otarł nią twarz. — Mam bardzo poważne zmartwienia. Czy chce pan wiedzieć, komu je zawdzięczam?
Dziadek nie chciał.
Łukasz oparł się o poręcz i patrzył w dół. Sprzedawcy coraz leniwiej zachwalali swoje towary, ludzie coraz senniej chodzili między ich stoiskami. Padające na ziemię światło przygasło i zmieniło barwę. Drzewa poszarzały, cienie pod nimi rozmazały się i straciły kontury. Coś, co wisiało w powietrzu, było coraz niżej i coraz bliżej.
— Za piętnaście dwunasta — powiedział pan Marek. Stał tuż obok Łukasza, ale jego głos dotarł do chłopca jakby zza grubej zasłony.
Nagle zaczęło się dziać coś dziwnego. Jeszcze niczego nie było widać. Jeszcze nikt nie wiedział o co chodzi Nikt nie wskazał czegoś, co napełniło go zdumieniem i trwogą.
Tylko stamtąd skąd nadeszli Łukasz i jego towarzystwo, parła teraz ściana ciszy. Napływała powoli, miażdżąc stopniowo wszystkie napotkane głosy jak rzeka wulkanicznej lawy, stygnąca w kamienne cmentarzysko.
Niepostrzeżenie zaczął się milczący ruch. Tez bardzo dziwny zupełnie niepodobny do tego, który panował do tej pory. Poczynając od zakrętu za narożnikiem ostatniego budynku ludzie cofali się na pobocza i pozostawiali pustą szosę. Bezszelestnie, płynnie, miarowo, jakby bali się ściągnąć na siebie czyjś gniew.
Górek wstrzymał oddech. Nawet ptaki nie śpiewały. Zresztą, tego dnia ptaki nie śpiewały od rana. Od rana coś wisiało w powietrzu.
Wreszcie na owym zakręcie ukazała się jakaś postać. Był to mężczyzna. Niski. Miał owalną głowę osadzoną na kwadratowych barkach. Szedł dokładnie środkiem szosy i patrzył prosto przed siebie. Nie zboczył ani na milimetr i najmniejszym gestem nie dał po sobie poznać, że dostrzega zbity szpaler po obu stronach drogi.
Kiedy znalazł się nieco bliżej Łukasz z przerażeniem zobaczył, że przybysz ma na sobie zielony kombinezon z wypustkami i naszywkami. Oraz że jego twarz jest tak samo zielona jak kombinezon.
Alauda? Tutaj? Sam…!
Nie. Nie sam.
Zza narożnika wyłoniła się nowa postać. Młody, bardzo wysoki mężczyzna z kolosalną czarną brodą.
Brodacz kroczył śladem swego poprzednika w tym samym tempie, tez środkiem szosy i tez nie rozglądał się na boki. Odległość między pierwszym a drugim wynosiła kilkanaście metrów i widać taka miała być, bo nie zwiększała się ani nic zmniejszała.