Zielony mijał już pierwsze budki. Nikt nie krzyknął, zęby go powitać. Nikt nie szepnął czegoś na ucho swemu sąsiadowi. Nikt nie westchnął. Jak Górek Górkiem nie było tu takiej ciszy w pełni lata, w samo południe. Ciszy od gór do gór, ponad domami, polami, lasami i jeziorem.
Na wysokości szkoły kosmita stanął. Ułamek sekundy wcześniej zatrzymał się mężczyzna idący za nim ale na niego nikt nie zwracał uwagi. Nawet jeśli, co wydawało się oczywiste, łączyły go szczególnie bliskie więzy z załogami gwiezdnych spodków, był przecież tylko człowiekiem.
Brodacz stanął i nieznacznym ruchem dotknął płaskiego pudełeczka którego brzeg wystawał z kieszonki jego granatowej marynarki. Właśnie wtedy zatrzymał się także kosmita. Zastygł w nieco nienaturalnej pozycji, z jedną nogą wysuniętą do przodu, jakby zamierzał iść dalej, ale coś zacięło się w jego marszu. Musiało to być jednak złudzenie, ponieważ uniósł ramię i pozdrowił oniemiałych z napięcia widzów.
— Tu Alauda z Planety Tsieciej — trzęsienie ziemi nie wywołałoby mocniejszego efektu, niż te słowa wypowiedziane miękkim, śpiewnym głosem. — Dzień dobry — jak zawsze mowa kosmity dobiegała równocześnie zewsząd, a zarazem jakby znikąd. Nawet grupce wtajemniczonych ciarki przeszły po plecach. — Ludzie — ciągnął Alauda — od kilku dni psiemawiam do was z ukrycia. Dzisiaj, na poziegnanie, postanowiłem stanąć psied wami osobiście. Na poziegnanie, ponieważ mówię po raz ostatni. Osobiście, dlatego zie pragnę was psieprosić. Nie jestem z gwiazd. Nie jestem kosmitą. Nie ma i nigdy nie było w Górku kosmitów. Ja i kilku moich kolegów udawaliśmy ich tylko. Robiliśmy śtućne spodki. Zapalaliśmy światła. Po to, abyście tu psijechali i z uwagą wysłuchali moich słów. O niebezpiecieństwie, jakie grozi światu. O tym, zie dla ścięścia innych, a więc i dla własnego ścięścia, bo to idzie w pazie, musimy postępować mądrzej. Bardziej zdecydowanie opierać się złu. Razem. Wsiscy. My — powiedziawszy to Alauda jednym szarpnięciem ściągnął z twarzy zieloną maskę, sporządzoną z jakiegoś mięsistego materiału. Ukazało się oblicze człowieka. Jasnobrązowa cera, nieco skośne oczy, patrzące ślepo w perspektywę szosy, gładkie, może odrobinę zbyt gładkie czoło, prosto ucięta broda. — A teraz, moi kochani — ciągnął jakby nigdy nic — ponieważ psiedtem tak pilnie słuchaliście tego, co mówił kosmita, mam prawo wiezić, zie równie głęboko weźmiecie sobie do serca, kiedy to samo powie jeden z was. Cłowiek. Ludzie! Dość nienawiści, chciwości, obojętności dla cudzych cierpień! Dość zabijania, głodu i potwornych broni! Ludzie, ocknijcie się!
Aluda skończył. Był na drodze sam. Brodacz, czyli Mały zniknął nie wiadomo jak i kiedy. Zapewne korzystając z tego, że cała uwaga widzów i słuchaczy była skupiona na jego towarzyszu, wmieszał się w tłum albo uciekł boczną uliczką.
Cisza zaczęła rysować się, pękać i kruszyć jak cienka skorupa lodu na wzbierającej rzece. Z tylnych szeregów szedł szmer. Szybko zmienił się w rosnący z każdą sekundą groźny pomruk. Jeszcze chwila i pomruk przeszedł w chóralny krzyk, przez który przebijały pojedyncze wrzaski.
— Wszystko kłamstwo?! A my tutaj tyle dni!
— Oszustwo!!!
— Dranie!!! Banda łobuzów!!!
— Lataliśmy za nimi z wywieszonymi językami po lasach i górach!
— Bandyci!
— Sprowadziłem do Górka tony ziemniaków na placki! Teraz ludzie wyjadą i stracę majątek!
— A ja cysternę pełną ryb!
— A ja dwie ciężarówki mąki i cukru!
— Kto teraz kupi moje plastykowe spodki!
— Wodzili nas za nos! Złodzieje!
— I tacy mają czelność mówić o Ziemi! O świecie!!!
— Zamknąć ich! Do więzienia!!!
— O, nie! Załatwimy to sami!!! — grupka najbardziej rozwścieczonych wtargnęła na szosę. Alauda cały czas stał bez ruchu, tak jak się zatrzymał. Jedną nogę ciągle miał wysuniętą, jakby właśnie ruszał w dalszą drogę. Ale nawet nie mrugnął.
Z tłumu wyskoczył tęgawy mężczyzna w kraciastej koszuli wypuszczonej na spodnie. W pięści ściskał kamień. Zamachnął się.
— Nie!!! — zawołał rozpaczliwie Łukasz. Głos uwiązł mu w krtani. — Nie!.. — rzucił się ku schodom. Ktoś mocno chwycił go za rękę. — Puść!
— Uspokój się! — krzyknął mu do ucha pan Nowak. — Poczekajcie! — zobaczył, że Paweł i Mira, a za nimi ojciec Łukasza i pan Marek także chcą zbiec na dół, żeby ratować Alaudę. — Stójcie! Zanim dopchacie się do waszego przyjaciela, będzie po wszystkim!
Właśnie. Po wszystkim. Przecież nie wolno do tego dopuścić!
Łukasz targnął się całym ciałem, ale wysoki mężczyzna trzymał go jak w kleszczach.
— Puść!
— Uspokój się — powtórzył pan Nowak. — Kosmici nie są samobójcami. Wiedzą, co robią. A ty. Pawle, fotografuj! Prędko!
Paweł spojrzał na niego nieprzytomnie, po czym odruchowo uniósł aparat i zaczął pstrykać.
Człowiek w kraciastej koszuli rzucił kamieniem, ale nie trafił. Alauda nie drgnął. Na drodze pojawił się znany wszystkim ufolog. Ten zebrał całą garść kamieni.
— To przez takich jak wy nikt nam nie wierzy! — wrzasnął piskliwie i z najbliższej odległości wypuścił grad pocisków prosto w głowę kosmity, który okazał się zaledwie człowiekiem. Teraz Alauda zachwiał się i upadł. Zachwiał się dziwnie, jak potrącona pionowa sprężyna, a upadł też jakoś niezwyczajnie. Runął bezwolnie całym swym ciężarem, nie próbując bodaj wyciągnąć ręki, by osłabić upadek.
Do ufologa podbiegło kilku mężczyzn. Jeszcze kilku. Koło zamknęło się. Leżący na jezdni Alauda zniknął, zasłonięty przez tłum, który utworzył nad nim złowrogie kłębowisko.
Nagle wszystko zamarło. Ktoś krzyknął przeraźliwie. Ktoś inny podniósł wysoko trzymaną za włosy ludzką głowę.
Łukasz poczuł, że robi mu się niedobrze.
Ale…
Ludzką głowę?
Czy ludzka głowa mogłaby mieć druciki i sprężyny sterczące lub zwisające bezwładnie z przerwanej w połowie szyi?
W tym momencie przemówił głos, wobec którego wszystkie poprzednie brzmiały jak dziecinna fujarka przy grających pełną siłą organach.
Odezwało się niebo.
Potężny, wibrujący bas grzmotu, niby ziewnięcie budzącego się olbrzyma, wypłynął spod czerwonego horyzontu i potoczył niespiesznie ku Górkowi. Wstrząsnął powietrzem i ziemią, zadudnił w dachy domów, po czym z majestatycznym westchnieniem opadł na wzgórza, zamykające widok od wschodu.
Ludzie zaczęli się cofać. Powoli, kroczek za kroczkiem, sunęli z powrotem na pobocza, jak manekiny na gumowych kółeczkach. Wszyscy.
Ci, którzy stali najdalej, którym chyba niezbyt podobało się to, co inni robili z Alaudą, ale nie starczyło im odwagi, by wystąpić w jego obronie.
Ci w środku. I ci z pierwszej linii, z mężczyzną w kraciastej koszuli, ufologiem, Bulgotkiem, jego sąsiadem z budki i właścicielem smażalni. Szosa znowu opustoszała. Pozostał tylko skamieniały z przerażenia człowiek, trzymający w podniesionej ręce ludzką i nieludzką zarazem głowę. Pod jego nogami leżał metalowy tułów, ogołocony z zielonego kombinezonu.
Robot.
— Widzisz? — szepnął pan Nowak puszczając rękę Łukasza. — Widzisz… — szybko odchrząknął i dodał: — To spryciarze, ci wasi kosmici.
Paweł zrobił zdjęcie.
Znowu zagrzmiało. Tym razem grzmot nie opadł już leniwie na wzgórza, ale uderzył w nie, odbił się, wrócił za jezioro, jakby dla nabrania rozpędu i natarł ponownie, z niemniejszą furią. Błysnęło. Samotna, nieruchoma postać na asfalcie zalśniła ostrym blaskiem. Mężczyzna z głową, unoszoną jak latarnia, przypominał rzeźbę, stworzoną przez chorego artystę. W świetle błyskawicy ta rzeźba zdawała się płonąć.