Выбрать главу

— Tu Alauda z Planety Tsieciej — jeśli uprzednio głos „kosmity” stojącego na oczach słuchającego go tłumu poraził ludzi jak trzęsienie ziemi, to w tej chwili spadł na Górek niby wszystkie rozszalałe żywioły razem wzięte. A przecież Alauda mówił spokojnie. Lodowato spokojnie. — Tu Alauda z Planety Tsieciej. Ludzie! Uwieziliście, zie jestem ćłowiekiem? Nie. Ja pochodzę z gwiazd. To, co wam psiedtem powiedziałem, to była ostatnia próba. Ostatni egzamin. Ale wy nie zdaliście tego egzaminu. Zobaćcie, co lezi pod wasimi nogami. To jeden z nasich najprostsich robotów, ale wy myśleliście, zie on jest ćłowiekiem. Jednym z was. Co zrobiliście z jednym z was? Zabiliście go, kiedy powiedział, zie nie pochodzi z gwiazd. Dlaciego? Ci nie miał racji? Mówił wam tylko: „Ludzie, ocknijcie się. Pomyślcie co zrobić, zięby ocaleć”. Ale wy wpadliście we wściekłość, zie tak psiemawia do was jeden z was. Ludzie, my wracamy do siebie. Nie usłysicie mnie już nigdy. Ziegnajcie.

Jakby na potwierdzenie tych słów ponownie błysnęło. Podświetlone niebo rozwarstwiło się. Znad jeziora pędziły spiętrzone chmury. Z każdą chwilą robiło się ciemniej.

Niebo i jezioro były tak intensywnie błękitne, że cały świat nasiąkał tym błękitem jak wysuszona bibuła. Błękitniały świerki na wzgórzach i łąki na zboczach, i nawet cienie na nieruchomej wodzie. Ale świat nie był wysuszony. Był cudownie obmyty letnią ulewą, czysty i świeży jak pewnie wówczas, gdy na Ziemi nie istniały jeszcze miasta ani sklepy, ani samochody, ani autostrady.

Zaraz po burzy podniosły się kłęby białej mgły, ale teraz już dawno wszystkie opadły z powrotem, na pogodę. Słońce stało jeszcze wysoko.

Mieszkańcy domu na zboczu siedzieli rzędem na długim, wygodnym pniu i przyglądali się młodym mężczyznom, którzy zwijali swoje obozowisko w starym kamieniołomie. Nikomu nie chciało się mówić. Zresztą, niewiele zostało do powiedzenia.

Jeszcze jedno pożegnanie. Najosobliwsze z osobliwych. Pożegnanie ludzi z kosmitami.

Nie będzie zbyt wesołe. Gdzieś na dnie uśmiechów pozostawi cieniutki osad lęku i smutku. Na dnie pogodnych spojrzeń obrazy, których nie sposób zapomnieć. Pod zdawkowymi słowami, dotyczącymi najzwyklejszych spraw, echo wcale nie zdawkowych słów, wypowiadanych przez Alaudę, podczas jego przemówień.

Łukasz siedział między ojcem i Mirą. Ojciec objął go ramieniem i milczał. Mira chwilę temu kichnęła. Jej mama szybko powiedziała, żeby włożyła sweter. Dziewczyna mruknęła, że jest jej ciepło, ale na wszelki wypadek przysunęła się bliżej Łukasza.

Z przeciwległego brzegu dobiegł warkot silnika. Jednak na przeciwległym brzegu nie było żadnych samochodów ani maszyn. To tylko strome zbocza odbijały głosy pracujących po tej stronie dźwigów, spychaczy i wywrotek. Te głosy odzywały się rzadko i jedynie właśnie w postaci echa.

W ogóle było bardzo cicho.

— W Górku zrobi się teraz bardzo cicho — powiedział melancholijnie dziadek Klemens. — Sam nie wiem, czy się z tego cieszyć, czy nie. Na stare lata odkryłem w sobie żyłkę zawodowego intryganta. A co może mieć do roboty zawodowy intrygant w warunkach stuprocentowej sielanki? Rodzinnej, towarzyskiej, krajobrazowej…? Nic, tylko się powiesić.

Hej, wy! Rozejrzyjcie się tam, w Krakowie! Jeśli zobaczycie kogoś z zieloną gębą, to od razu przyślijcie go tutaj. Może nawet mieć ogon. Przyzwyczaiłem się…

Reksio przerwał pakowanie i wyprostował się.

— Panie profesorze — rzekł z niezwykłą u niego powagą. — Jest pan dla nas zawstydzająco miły. Ale my już wiemy, że postępowaliśmy źle. Nie wolno było robić aż takiego zamieszania i aż tak denerwować ludzi. Może to się wydać dziwne, jednak w pełni zdaliśmy sobie z tego sprawę dopiero dzisiaj, kiedy tłum zaatakował robota. A właściwie człowieka. W języku prawniczym takie postępowanie nazywa się prowokacją.

Prawda?

Dziadek również spoważniał. Zastanowił się i powiedział: — Prowokacja. Zapewne. Dopuściliście się klasycznej prowokacji, trzeba nazywać rzeczy po imieniu. Ale jeśli rozmawiamy całkiem serio i jeśli mam być do końca szczery, to muszę wyznać, że mnie osobiście w tym waszym finałowym popisie znacznie bardziej nie spodobało się coś innego. Gdybyście chociaż zapowiedzieli, że niby to wrócicie, powiedzmy za pięćdziesiąt lat. Choćby za sto. Gdyby ze słów Alaudy wynikało, że rozumiecie ludzi… że bodaj próbowaliście ich zrozumieć. Odjeżdżalibyście stąd w przyjemniejszych nastrojach, a skutek waszego podstępu byłby jeszcze lepszy.

Bo teraz wyszło tak, jakby zdaniem supermądrych mieszkańców kosmosu nie było już dla tego naszego biednego świata żadnej nadziei? A to przecież fałsz. Gdybyście wy sami uważali, że na Ziemi nie da się już niczego naprawić, to nie budowalibyście tekturowych spodków ani przemyślnych reflektorów, tylko leżelibyście na ciepłym piasku i radowali się, że dzień jest ładny, bo skoro wszystko ma pójść w drzazgi, to pozostaje jedynie cieszyć się tym dzisiejszym dniem. Zapomnieliście o innych ludziach, myślących i czujących podobnie jak wy. Jest ich mnóstwo. Spróbujcie działać razem z nimi, a nie sami, z ukrycia, w obcej skórze. I nigdy nie starajcie się zabijać w człowieku nadziei… Przepraszam — dziadek odetchnął. — Strasznie się rozgadałem…

Reksio stał ze spuszczoną głową i słuchał. Jego koledzy zakończyli zwijanie obozu. Cała czwórka,kosmitów” stanęła teraz w równym szeregu przed pniem pełniącym rolę ławki.

Pierwszy podniósł się Paweł, dając przykład innym. Naprzeciw jednego szeregu ustawił się drugi, jak do uroczystej zmiany warty.

Opuszczający Górek sprawcy nieziemskich awantur mieli na sobie jedynie spodenki kąpielowe. Tym śmieszniej wyglądała olbrzymia broda, którą przyniósł Mały.

— Bądźcie zdrowi, chłopcy — zaczęła pani Helena. — Jeszcze raz gorąco wam dziękuję za Mirę i za Łukasza.

Mały wystąpił z szeregu i wręczył zaskoczonemu Łukaszowi fałszywą brodę. Chłopiec przyjrzał się pożegnalnemu upominkowi z niepewną miną.

— Nie będzie mi już potrzebna — wyjaśnił były szpieg. — W nocy muszę tu jeszcze po cichu wrócić, żeby pościągać z drzew nasze głośniki.

Nie do wiary, jak bardzo broda przeszkadza w chodzeniu po drzewach…

— Ciekawe — zdziwił się pan Klemens. — Są stworzenia…

— Mówiłem o brodzie. Nie o sierści — ubiegł dziadka Mały.

— Prawda.

Paweł zrobił jeszcze jedno zdjęcie. Następnie powiedział: — Ja też wam dziękuję… i chciałbym spytać… chciałbym… no, czy my się jeszcze kiedyś zobaczymy?

— Co roku przyjeżdżamy nad to jezioro. Może… — Reksio poruszył bezradnie ramionami.

— W takim razie do widzenia — rzekł dziadek Klemens. — I tego… w gruncie rzeczy miła z was banda.

„Kosmici” zrobili w tył zwrot.

— Panie Alauda! — zawołał za nimi pan Marek.

Japończyk zatrzymał się.

— Czy panu także podoba się u nas w Górku?

— Bardzo. Ciemu pan o to pyta?

— Gdyby pana ojciec przyjechał znowu do Polski, niech go pan zaprosi w naszym imieniu. W domu jest dosyć miejsca. Będzie nam miło gościć was tak długo, aż się wam nie znudzimy.

— Najmocniej dziękuję. Napisie do ojca.

— Tylko niech go pan nie prosi o nowego robota — mruknął dziadek.

Ciężko wyładowana łódź powoli odpływała od brzegu.

— Do widzenia! — Mira zerwała się i podbiegła na krawędź niewysokiego urwiska. — Do widzenia! Naprawdę przyjedźcie! Wszyscy! Koniecznie!