Выбрать главу

— Jeśli dobrze pamiętam, rok temu oglądał pan jakieś wolne budynki, podobno ładnie położone? — spytała pani Helena.

— Tak, ale to nie to. Nie to — słowom towarzyszył lekceważący gest. — Przyjechała żona, zobaczyła, potem przyprowadziłem ją tutaj… Oczywiście nie wchodziliśmy do środka… — podkreślił pośpiesznie — no i powiedziała, że albo taki jak państwa Piotrowiczów, albo żaden — człowiek nie posiadający domu zaśmiał się boleśnie i umilkł. Korzystając z tego Łukasz powtórzył bardzo głośno:

— Co się pokazuje?

Zapadła cisza.

— W podobnych sytuacjach pokazuje się zwykle coś, czego nie pokażę, żeby nie zostać posądzonym o złe wychowanie — rzekł Paweł patrząc przez sufit w niebo. — Potrzebne są czoło i palec…

Musiało minąć trochę czasu, zanim Łukasz mógł podjąć próbę naprawienia efektu, jaki osiągnął.

— Bo… bo… — odchrząknął. — Właśnie była mowa o tym, że pan gajowy czegoś szuka…

— Szuka? — podchwycił z błyskiem w oczach łysy. — Naprawdę?

To dobrze. To bardzo dobrze. A gdzie szuka?

— Tato ma krę—ć–ka — wyjaśniła dziewczynka.

Łukasz poczuł się uratowany.

— Właśnie do niego idziemy — powiedział rudy. — Jak nie biega nad jeziorem albo po górach, to siedzi u naczelnika gminy. Naczelnik urzęduje teraz w szkole. Ludzi tam tyle, że nie można się przepchać.

— No właśnie! — zawołał z rozpaczą bezdomny. — Potrzebna mi była jeszcze tylko ta awantura! Ale pójdę z wami, dzieci. Pójdę. A nuż wśród tylu ludzi znajdzie się ktoś, kto potrafi mi pomóc. Do widzenia, panie profesorze, do widzenia pani… Jeśli wolno, wpadnę kiedyś znowu, żeby choć popatrzeć. Oczu nie można oderwać…

— Do widzenia — odrzekła grzecznie pani Helena, ale w drzwiach nie było już nikogo.

Dziadek Klemens pochwycił pytające spojrzenie ojca Łukasza.

— Nazywa się Kutynia, jest zastępcą dyrektora jakiegoś przedsiębiorstwa i przyjacielem mojego syna.

— Zaraz przyjacielem! — obruszył się pan Marek. — Jego firma załatwia naszemu instytutowi dostawę odczynników, bez których musielibyśmy przerwać bardzo ważne prace. To wszystko.

— Jeśli tak handluje odczynnikami, jak domkami letniskowymi, to obawiam się, że wkrótce na drzwiach waszego instytutu pojawi się napis: zamknięte z powodu naiwnej wiary w Kutynię.

— Przepraszam! Co w tym złego, że ktoś chce mieć domek?

— W zasadzie nic — przyznał pan Klemens. — Ale on mógł mieć już w Górku dziesięć domów. To za blisko drogi, to za daleko, to brakuje paru pokoi, to miejsca na garaż…

— Ma pieniądze i chce za nie kupić coś porządnego.

— Skąd on bierze te pieniądze? — rzuciła pogardliwie Mira.

— Pewnie ma bogatego ojca — podsunęła nieśmiało jej mama.

Dziadek Klemens uśmiechnął się mimo woli, ale natychmiast spoważniał.

— Rodzice Andrzeja, tego co był u mnie niedawno, wyglądają jak ostatnie ofiary, a właśnie kupili synowi komputer — Paweł nie podzielał niechętnej opinii dziadka oraz siostry o Kutyni i jego niezaspokojonych pragnieniach. — Przyjaźnią się z ministrem…

— Wiceministrem — poprawił pan Klemens.

— Wszystko jedno. Razem pojechali na wakacje do Grecji…

Łukasz przestał słuchać. Nie pojmował, dlaczego nikt nie interesuje się tym, co najważniejsze. Wczoraj nie widzieli tajemniczych świateł, zgoda, ale dzisiaj nie mogli nie usłyszeć, co mówił syn gajowego, a nawet Kutynia. Ważni przybysze ze stolicy, całonocne poszukiwania w górach i nad jeziorem. Coś się pokazuje. Tłum. Zamieszanie. Awantury. A oni tu rozmawiają o domkach, o pieniądzach, o komputerach i o znajomościach… Tymczasem nie ulega najmniejszej wątpliwości, że w Górku dzieje się coś niezwykłego.

— Tato — odezwał się cicho — chciałbym pójść nad jezioro. Dobrze?

Ojciec otworzył usta, ale ubiegła go pani Helena:

— Naturalnie. Musisz zobaczyć naszą plażyczkę, przystań, rozejrzeć się po Górku. Taki ładny dzień. Mira i Paweł pójdą pewnie z tobą? — uśmiechnęła się zachęcająco do swoich pociech.

— Teraz, zaraz po śniadaniu? — skrzywiła się piękniejsza połowa rodzeństwa. — Ani mi się śni.

— A niby z jakiej racji ja miałbym się rozglądać po Górku! — Paweł wzruszył ramionami.

— Dziękuję, pójdę sam… — Łukasz starał się nie okazać zadowolenia.

Być może, gdyby Mira…

— Panie Rafale, skoro moje dzieci są aż tak znudzone życiem to niech pan przynajmniej towarzyszy synowi — powiedziała ciepło pani Helena. — Chętnie podjęłabym się roli przewodniczki, ale muszę zajrzeć do sklepu, a potem pourzędować w kuchni.

— Jeśli chodzi o mnie, będę pływać, żeglować, zdobywać szczyty, palić ogniska i wdrapywać się na drzewa, tylko jeszcze nie dzisiaj — zastrzegł się wesoło dziadek Klemens.

— No cóż… — zaczął ojciec Łukasza, jednak i tym razem nie pozwolono mu skończyć.

— Wszyscy będziecie tu spacerować, pływać, wdrapywać się i tak dalej, ale ja przed wyjazdem muszę porozmawiać z Rafałem — zdecydował pan Marek. — Wspomniałem o pewnym punkcie w sprawozdaniu, zanim napatoczyły się te dzieciaki gajowego. Potem gadaliście wszyscy tak, że nie mogłem zebrać myśli. Chodź, chodź…

Za ojcem Łukasza cicho zamknęły się drzwi sąsiedniego pokoju.

— Nie ma tego złego, co by nie wyszło na dobre — powiedział szybko pan Klemens. — Dwie godzinki wytchnienia od bliźnich dodadzą ci apetytu.

— Obiad będzie o drugiej — uściśliła pani domu. — Aha, gdybyś chciał pójść do Górka, to idź albo szosą, albo dołem, wzdłuż jeziora — przypomniała sobie. — Inaczej przejść nie można. Na stoku, między nami a wsią znajduje się kolosalne zwałowisko porzuconych elementów budowlanych. To prawdziwy, wielopiętrowy labirynt i straszna pułapka. Wystarczy jeden nieostrożny krok, żeby zepchnąć na siebie betonowe płyty albo ugrzęznąć jak w studni. Pamiętaj, że to zwałowisko trzeba omijać z daleka. Zawsze wszystkich o to proszę. Tam naprawdę można połamać nogi albo napytać sobie jeszcze gorszej biedy. Nie zapomnisz?

— Nie zapomnę — przyrzekł Łukasz. — Dziękuję. Przepraszam — dodał i wyszedł.

W świetle dnia wąwóz, który późnym wieczorem sprawiał wrażenie posępnego tunelu, i w którym co krok czyhały niespodzianki w postaci tajemniczych nieznajomych, w świetle dnia zmienił się nie do poznania.

Po prostu polna droga rozcinała niewysoki garb zbocza spadającego ku brzegowi jeziora.

Łukasz postanowił zejść na plażę, skręcić w stronę przystani, a potem odnaleźć ową szkołę, o której wspomniał syn gajowego. Jeśli nie wcześniej, po drodze, od spotkanych ludzi, to tam już na pewno dowie się wreszcie, co tu w trawie piszczy.

Przeszedłszy kilkanaście metrów po coraz bardziej stromym stoku przystanął i obejrzał się. Nie było stąd widać ani grzbietu wzniesienia, ani tym bardziej biegnącej nim szosy. Za to dom Miry i Pawła stał się wyższy i niedostępny. Wyraźnie górował nad okolicą. Chłopca ogarnęło nagle zdziwienie, że tam był, spędził tam noc i ma tam zostać na całe wakacje. Dom wydał mu się zupełnie obcy.

Dom — tak nazywał go krótko dziadek Klemens. Nasz dom — dodawała miękko pani Helena. Jej mąż używał określenia: „dacza”. Mój dom — mówili i Mira, i Paweł. Oboje nadzwyczaj lubili słówka mój, moja, moje.

Mira — pomyślał Łukasz i szybko zaczął iść dalej. Wakacje. Mira.