Całe wakacje — powtarzał w duchu. Przez jego twarz przebiegł przelotny uśmieszek, a potem ukazał się na niej wyraz przygnębienia. Tak już bywa z niektórymi imionami, że ich dźwięk, choćby zabrzmiał jedynie w wyobraźni, każe się na zmianę uśmiechać i smucić.
Łukasz nie miał złudzeń.
Ten okropny wieczór w Krakowie…
W Krakowie państwo Piotrowiczowie mieszkali także razem z dziadkiem Klemensem i także we własnym domku, na Woli Justowskiej. Łukasz odwiedził ich tam kilka razy, jeśli czekanie w eleganckim holu lub w ogródku, aż ojciec skończy rozmawiać z panem Markiem, można nazwać odwiedzinami. To prawda, pani Helena i dziadek Klemens zawsze odnosili się do niego bardzo życzliwie, ale oboje byli zwykle zajęci, a on przecież miał tam jakoby „swoje” towarzystwo, w osobach Miry i Pawła. Towarzystwo po minucie lub najdalej dwóch znikało pod byle jakimi pretekstami albo i bez pretekstów. Jeśli chodzi o Pawła, działo się to ku obopólnemu zadowoleniu. Natomiast co się tyczy Miry…
Cóż. Mira była rzeczywiście śliczna.
Owego wieczoru ojciec poszedł po fiacika, a Łukasz czekał na niego przed furtką, w sąsiedztwie otwartego okna.
— No, masz, czego chciałaś — dobiegł go ironiczny głos pana Marka. — Pojadą z nami i będą u nas siedzieć bite dwa miesiące. Rafał wziął dodatkowo zaległy urlop. Moje gratulacje!
— To dobrze — powiedział pogodnie dziadek Klemens. — Dostrzegam w nich cechy charakteru, których wyraźnie nie dostaje moim kochanym potomkom. Rzadko, bo rzadko, ale zalety także bywają zaraźliwe. Nie tylko wady. Wiążę z tym pewne ciche nadzieje.
— Cechy charakteru! — zaśmiał się nieprzyjemnie jego syn. — Jeśli ojciec ma na myśli to, że jeden bez popychania nie załatwiłby sobie kalendarza na biurko, nie mówiąc już o lepszym mieszkaniu czy samochodzie, a drugi potrafi z biedą wydukać dwa słowa: przepraszam i dziękuję, to wszystko się zgadza. Jednak ja wolałbym poszukać innych przykładów dla moich dzieci.
— Innych przykładów nie trzeba daleko szukać… — uwaga dziadka Klemensa przeszła bez echa.
— Przecież Łukasz bardzo dobrze radzi sobie w szkole — powiedziała pani Helena. — Jest skromny, ale inteligentny, wysportowany i tylko przybity tym, co stało się u nich w domu. Chciałabym, żeby miał przynajmniej wesołe wakacje. A jego ojciec, jak sam kiedyś mówiłeś, jest doskonałym specjalistą…
— …który woli pitrasić kolacje dla żony i syna… To znaczy teraz już wyłącznie dla syna, niż opracować wyniki doświadczeń i pokazać się z nimi na poważnej, międzynarodowej konferencji — podchwycił z drwiną pan Marek. — Dlaczego nie sposób wydusić z niego pracy doktorskiej?
— Gdyby wcześniej uzyskał doktorat — wtrącił znowu pan Klemens — on byłby teraz twoim zwierzchnikiem, a nie ty jego.
— To jeszcze nie wiadomo… Wy co? Podsłuchujecie!?
Z głębi domu odpowiedział przytłumiony głos Pawła:
— Nie podsłuchujemy, tylko mama wołała na kolację. Zatrzymaliśmy się przed drzwiami powodowani jedynie delikatnością. Przypadkiem usłyszeliśmy, że zakładacie w Górku przytułek.
Przecięcie wstęgi w lipcu — dorzuciła Mira. — Oczywiście ja, ponieważ chwilowo mam i mamę, i tatę, nie zasługuję na żadne względy.
— Ani ja. Czy będziemy ich codziennie nosić nad jezioro, czy raz na jakiś czas zechcą pójść na własnych nogach?
Łukasz odszedł na palcach spod okna. Ujrzawszy znajomego fiacika rzucił się w jego stronę jak oparzony. Piekły go uszy, szumiało mu w głowie, gardło miał ściśnięte tak, że nie mógł od razu powiedzieć ojcu, co myśli o uprzejmym zaproszeniu państwa Piotrowiczów.
A potem nie powiedział tego już nigdy. Nie podejrzewający niczego ojciec zaczął bowiem z taką ulgą i radością mówić o urokach Górka, że chłopca słowa uwięzły w krtani. Dotąd wszystkie dłuższe wyjazdy organizowała mama. Nagle zabrakło jej i jej przedsiębiorczości. Mijały dnie i widmo lata w mieście stawało się coraz bardziej realne. Łukasz widział, że ojciec z troską myśli o jego wakacjach. Ale cóż. Myślał, martwił się, jednak jakoś nic z tego nie wynikało. Wreszcie do końca roku szkolnego został jeden, ostatni tydzień i wtedy właśnie spadło z nieba to zaproszenie. Łukasz nie mógł, po prostu nie mógł wydusić z siebie, że nie chce.
Uderzył głową o mokrą od rosy gałąź i zatrzymał się ponownie. Zatopiony w gorzkich rozmyślaniach nie zauważył, kiedy zboczył z właściwej drogi. Musiał z niej zejść dobrą chwilę temu, bo teraz otaczały go zewsząd zarośla, przez które nigdzie nie przeświecał najmniejszy skrawek jeziora. Mógł zawrócić, ale nie chciało mu się na powrót wspinać pod górę. Stracił już tyle czasu.
Nie namyślając się dłużej zaczął przedzierać się przez krzaki prosto w dół, trochę na łeb, na szyję. Nagle potknął się o korzeń, usiadł gwałtownie i zjechał na jakaś wąską ścieżynkę, wprost pod płotek, opleciony kolczastym drutem. Podniósł się i przeczytał napis na krzywej tablicy: „Miejsce niebezpieczne. Wstęp wzbroniony”.
Niebezpieczne miejsca nie dla wszystkich są jednakowo niebezpieczne— Łukasz zauważył, że nie on pierwszy odkrył tę prawdę. Nad ścieżką drut był przygięty, a ślady po jego obu stronach zdradzały, że już niejeden śmiałek zlekceważył przestrogę Toteż chłopiec dzielnie przekroczył płotek i poszedł dalej. Przez rzedniejące zarośla zaświeciło jezioro.
Raptem, w ułamku sekundy skończyły się krzaki i skończyła się ziemia. Przed nim nie było nic prócz powietrza, a pod nim kilkunastometrowa przepaść, najeżona kanciastymi głazami, które opływały ciemne wody zatoczki. Łukasz spadając najpierw wrzasnął, potem rozpaczliwie zamachał rękami, potem wrzasnął, potem prawą dłonią trafił na gałąź, potem wrzasnął, potem uczepił się owej gałęzi tak, jak jeszcze nigdy w życiu niczego się nie uczepił, potem wrzasnął, potem, zatrzymany gwałtownie w locie, wykonał iście cyrkowy piruet, potem wrzasnął, no i wreszcie zawisnął bezwładnie niby zwinięty sztandar na cienkim drzewcu. Niżej złowrogo zahurkotały kamienie.
— Trzymaj się! — zawołał ktoś w dole.
Łukasz nie potrzebował zachęty. Udało mu się nawet pochwycić gałąź także drugą ręką. Jednak na wszelki wypadek odkrzyknął.
— Lecę!
— Dobrze, ale za chwilę — nieznajomy drapał się widać gorączkowo w kierunku wisielca, bo dyszał jak staroświecki parowóz. — Jeszcze nie, jeszcze, jeszcze. No, dosyć. Dalej nie wylezę. Ja tez podlegam prawu powszechnego ciążenia. Na co czekasz? Spadaj!
— Jak to, spadaj?
— Przecież już zacząłeś i szło ci to całkiem składnie. Odpocząłeś chwilę, podumałeś o tym i owym, a teraz czas dokończyć dzieła. Puścisz w końcu ten patyk?
Co było robić. Łukasz puścił. Niestety. Człowiek czekający dwa metry niżej z wyciągniętymi ramionami przecenił wytrzymałość oparcia, jakie dawała jego stopom skalista stromizna. Chwycił wprawdzie chłopca, ale zanim zdołał postawić go na nogach zaczął zjeżdżać tyłem, coraz prędzej i prędzej, aż kamienie pod nim ustąpiły miejsca trawie. Dwugłowy kłąb wykonał pełne salto demonstrując światu, jak wygląda walący się wiatrak o ośmiu skrzydłach, i wylądował z impetem na zielonym placyku, gdzie stały dwa namioty, spomiędzy których snuł się apetyczny dymek. Coś szczęknęło, coś chlupnęło, coś się potoczyło.
— A! A! Aaa! — na przekór wszystkiemu, czego można by się spodziewać po kimś, kto właśnie spadł w przepaść, Łukasz zerwał się jak na sprężynie i zaczął biegać w kółko, manewrując rękami w okolicy własnego siedzenia. Ale gdy tylko dotknął wiadomych wypukłości, od razu uciekał z dłońmi i zwiększał tempo.