— Au!!! Aaaa!!!
Jego wybawca pozbierał się również. Usiadł na trawie, skrzyżował ramiona na piersi i patrzył. Młoda, opalona twarz przybrała wyraz życzliwego zainteresowania.
Z niewielkiego namiotu wyczołgał się drugi mężczyzna. Wstał, przeciągnął się leniwie, utkwił wzrok w roztańczonym Łukaszu i spytał:
— Co tu się dzieje?
— Tu? — zdziwił się pierwszy. — Nic. Człowiek wpadł do zupy. Normalnie.
— To tak — zgodził się chętnie nowy. — Nie jest natomiast normalne, żeby w środku nocy ktoś ryczał pod cudzym namiotem jak zarzynany osioł. Hej, ty — podniósł głos. — Wejdź no z łaski swojej do wody i przykucnij. Zamoczysz jeden koniec, to może drugi przestanie wrzeszczeć.
— I jezioro się podgrzeje — dodał z powagą pierwszy. Łukasz zmienił kierunek, pognał do wody, buchnął w nią wzbijając fontannę srebrzystego pyłu i zaczął wykonywać przysiady.
Z namiotu wychynęła głowa następnego obozowicza. Wyciągnął się na brzuchu, położył brodę na łokciach i z marzycielskim uśmiechem obserwował leczniczą kąpiel sprawcy katastrofy, a zarazem jej ofiary. Choć w pewnym sensie sam również miał prawo uważać się za ofiarę. Wszyscy tutaj zostali poszkodowani. Łukasz uprzytomnił to sobie, gdy tylko wrócił na brzeg i zobaczył przewrócony kociołek, plamę rozlanej mlecznej zupy oraz dokładnie rozorane ognisko. Ten widok sprawił, że stanął, jeszcze raz pomacał się po spodniach, następnie otworzył usta, potrzymał je jakiś czas otwarte, po czym bezgłośnie zamknął je na powrót.
— On nie mówi — stwierdził tonem znawcy mężczyzna, który jako ostatni wytknął głowę z namiotu. — Ciekawe.
Pierwszy uznał, że czas opowiedzieć towarzyszom przebieg wypadków.
— Ja byłem tu — pokazał palcem długi pień obok dymiących resztek. — On był tam — wycelował w punkt na krawędzi urwiska, gdzie jeszcze teraz kołysała się długa gałąź. — Wisiał sobie wygodnie, ale darł się, że leci. Co mi pozostało? Niestety mam taką naturę, że na czczo nie łapię sprawnie spadających ciężarów. Toteż obydwaj ślicznie potoczyliśmy się w dół. Nie rozumiem tego młodzieńca. Postanowił zaraz z rana sfrunąć ze skały, jego sprawa. Potem mu się odmieniło. Trudno. Sam niebacznie wyciągnąłem do niego ramiona, więc nie mogę mieć pretensji, że skorzystał z oferty. Ale nikt go nie upoważniał do siadania w naszej zupie i na naszym ognisku. Teraz on jest tu i ja jestem tu, tylko nigdzie nie ma śniadania. Nieładnie.
Łukasz zwilżył językiem wargi.
— Przepraszam — wychrypiał. — Dziękuję.
— Jednak mówi — ucieszył się leżący. — O, znowu! Co? Nie dosłyszałem?
Łukasz powiedział „kwiczoł”, ale za cicho. Głośno powtórzył:
— Przepraszam…
Pięć minut później, otulony kocem, siedział na gładkim pniu i patrzył w chyboczące płomienie. Na kamieniach wokół uporządkowanego ogniska suszyły się jego rzeczy. W rękach ściskał kubek z gorącą herbatą. Wrażenia osiadały wolno w jego pamięci, uspokoił się, fatalna przygoda należała do przeszłości.
Miejsce, w którym się znalazł, było piękne i niezwykłe. Ścieżka prowadząca z Górka brzegiem jeziora, kończyła się ślepo na płaskim, półkolistym podwyższeniu. Od strony lądu zamykała je wysoka, wklęsła skała podsypana piargiem. Z góry kipiały splątane pędy zarośli. Cięciwę skalnego łuku stanowił podcięty brzeg jeziora. Do wody można było skoczyć, jak z trampoliny, wprost z placyku, albo z powrotem zejść przybrzeżną dróżkę na plażę. Tam właśnie Łukasz chłodził sobie niedawno poparzone tyły. Tam także, do połowy wyciągnięta na piasek, spoczywała gumowa łódź z przyczepionym silnikiem. W łodzi leżały płetwy i aparat do nurkowania. Nieco dalej duży kłąb bagaży szczelnie okrywała nieprzemakalna płachta.
Środek ogrodzonej skałami i jeziorem równinki porastała trawa. Na niej ustawiono dwa namioty. W każdym stały po dwa składane łóżeczka, na których leżały nadmuchiwane materace. Przed namiotami wietrzyły się cztery śpiwory.
Łukaszowi bardzo się tu podobało. Podobali mu się także weseli mieszkańcy ustronia, wyglądający na studentów. Najwyższy z nich, chyba dwumetrowy dryblas z czarną wiechą na głowie, nosił, naturalnie, przydomek Mały. Jemu to właśnie Łukasz przerwał przyrządzanie śniadania i on pośpieszył mu na ratunek. Tego, który tak trafnie doradził nasiadówki w jeziorze, nazywano Reksiem. Był on jasnym blondynem o oczach śmiejących się zza drucianych okularów i żółtawych, puszystych wąsach. Trzeci z obozowiczów miał budowę atlety i być może dlatego przezwano go Zefirkiem.
Mały zauważył, że nieproszony gość badawczo rozgląda się po biwaku.
— Widzisz — powiedział — tak sobie tu we trójkę żyjemy. Nie chcemy nic wiedzieć o świecie i o ludziach. Kontemplujemy widoki, oddajemy się marzeniom, leniuchujemy…
W głowie Łukasza zabrzęczał ostrzegawczy dzwoneczek. We trójkę… Hm… Cztery łóżeczka, cztery materace, cztery śpiwory…
— Pewnie nie spadłbym tak głupio z tej skały — zaczął chytrze — gdyby nie to, że bardzo mi się śpieszyło. Przyjechałem wczoraj wieczorem i zaraz zauważyłem, że w Górku jest zamieszanie, że czegoś szukają, że coś się pokazuje i świeci… Co to wszystko znaczy?
Młodzi mężczyźni wymienili spojrzenia.
— Zamieszanie? — powtórzył Zefirek takim tonem, jakby go spytano o niebieskiego wielbłąda.
— Mnie dzisiaj pokazał się anioł bez skrzydeł — rzekł Mały. — Wczoraj Reksio miał więcej szczęścia. Pokazała mu się rusałka, ale zniknęła, zanim się obudził. Można to nazwać zamieszaniem lokalnym i ściśle wewnętrznym. Jednak jeśli chodzi o zamieszanie innego rodzaju, to nie możemy ci służyć żadnymi informacjami. Przykro mi.
Łukasz odstawił kubek, wstał i pozbierał swoje rzeczy. Były już suche.
— Jeszcze raz bardzo przepraszam — ubierał się szybko. — I dziękuję.
— Wpadnij znowu kiedyś — zaproponował uprzejmie Reksio. — Wpadnij, nie znaczy: spadnij…
— Opowiesz nam o cudach, które dzieją się w Górku — dorzucił od niechcenia Zefirek. — Posłuchać można…
— Do widzenia — Łukasz odwrócił się. Czuł, że twarz zaczyna mu płonąć. Piotrowiczowie z obsadzonej drzewami drogi, a potem z parteru swojego domu mogli nie dostrzec tajemniczych kul ani kolorowych świateł. Ale ci tutaj, stąd, spod skały, z wysokiego brzegu, nie. Oni musieli widzieć. Dlaczego udają ślepych? Każdy, kogo się tylko spotka, mówi o jakichś niezwykłych zjawiskach, tylko oni o niczym nie słyszeli.
Dziwne. W letni, gorący dzień, o dziesiątej, Reksio narzekał, że pod jego namiotem ktoś krzyczy „w środku nocy”. Czyżby kładli się także razem z kurami? „Nie chcemy nic wiedzieć o świecie”… Hm…
Co tam! — zreflektował się nagle. Niech sobie robią, co chcą. Niech śpią czterdzieści osiem godzin na dobę, albo chodzą z zamkniętymi oczami i zatykają uszy. Gdyby ich tu nie było…
Nie. Lepiej nie myśleć, co by się stało, gdyby ich tu nie było…
Wzdrygnął się i przyśpieszył.
Szedł cały czas dolnym skrajem plaży, tam gdzie stopy nie grzęzły w zwilżonym piasku. Skalista kotlinka pozostała daleko w tyle. Zbocze z prawej strony było coraz łagodniejsze. W pewnym miejscu zbiegała z niego stroma, ale wygodna ścieżka. U jej podnóża leżał wyrzucony przez wodę pień, tak gładki, jakby siadywano na nim od czasów pierwszych Piastów.
Kąpielisko państwa Piotrowiczów. Łukasz odgadł to na pierwszy rzut oka. Tą ścieżką zszedłby na brzeg, gdyby nie zboczył z właściwej drogi.
Przeklęty pech. Od godziny byłby pod szkołą. Wszystkie zagadki dawno by się doczekały rozwiązania.